[Schwiebus.pl - Świebodzin na starych kartach pocztowych, stare pocztówki, widokówki, kartki pocztowe]
Google
szukaj:
Menu główne
strona główna
strona artykułów
strona newsów
forum
księga gości
katalog stron
family tree
schwiebus.2002
schwiebus.2004
Ostatnio dodane
Zamknięty ołtarz
Sukiennik świeb...
Portret miasta ...
Podróże Pekaesem ...
Spod przymkniętych ...
Los Sióstr ze Schwiebus
Tajemnice ...
Boromeuszki cd.
Historia zmian..
Sala Gotycka
Wernhera ścieżkami
Kreatywni inaczej ..
Od legendy do ..
Świebodzińska legenda
Inskrypcja z 1735
Jakub Schickfus
Obrazki z przeszłości
Publikacje..
Świebodzińskie lecznictwo
Szpital
Wokół Ratusza
Odkrycie krypty
Bibliografia
Plac w przebudowie
Najazd na Ratusz
Dekret mianowania
Nowa twarz rynku
Na bruk nie wjedziesz
Odnówmy kamienice
Konsultacje
Hubertus Gabriel
Robert Balcke
Ruch wokół ratusza
Czasowy zarząd
Przesiedleńcy 1945
Izba pamiątek
Wiekowe znaleziska
Spór wokół ratusza
Co dalej ze starówką?
Granit pod ratuszem
Kronika Schickfusa
Początki - podsumowanie
Początki oświaty
Najazd Zbąskiego
Maciej Kolbe
Świebodzińska "Solidarność"
Szczątki św. Jerzego
Pieniądze na ratusz
Początki oświaty
Granit w śródm..
Sulechów retro
Nowy Rok
Życie religijne
Odpolitycznianie ...
Ulice do poprawki
Wieża Bismarcka
Kościół pw. św. M.A.
Kościół pw. N.M.P. K.P.
Zamek ...
Eberhard Hilscher
Baron J.H. v. Knigge
Z życia mieszczan
Świadectwo urodzenia
Sukiennictwo w dziejach
Żary inwestują w starówkę
Strajk w Lubogórze w 1981 r.
Początki edukacji szkolnej
Pierwsze, szkolne lata
Kresy
Koniec niemieckiego panowania
Dramatyczne wydarzenia
Historyczne początki
Ratusz się sypie
Schwiebüssen Schwibus
Dialog a badania arche
Unikalne Cmentarzyska
100 lat temu - 1904 r.
100 lat temu - 1902 r.
Aktualizacje
Ogólniak
Cmentarz miejski
Dekomunizacja ulic
PKP chce likwidować..
Przesiedleńcy 1945
100 lat temu - 1906 r.
Spuścizna po Hilscherze
Dworzec z horroru
Piszczyński Zenon
M. v. Knobelsdorff
Archeologia okolic
J.K. Sobociński
Katalog C&Co.™
A.D. 2012
zbiór własny
katalog ulic
ostatnio dodane

2012-04-15
C&Co.™ 1208
C&Co.™ 1207
C&Co.™ 1206
C&Co.™ 1205
C&Co.™ 1204
C&Co.™ 1203
C&Co.™ 1202
C&Co.™ 1201
2012-04-05
C&Co.™ 1200
C&Co.™ 1199
C&Co.™ 1198
C&Co.™ 1197
C&Co.™ 1196
C&Co.™ 1195
C&Co.™ 1194
C&Co.™ 1193
C&Co.™ 1192
C&Co.™ 1191
C&Co.™ 1190
2012-03-30
C&Co.™ 1189
C&Co.™ 1188
C&Co.™ 1187
C&Co.™ 1186
C&Co.™ 1185
C&Co.™ 1184
C&Co.™ 1183
C&Co.™ 1182
C&Co.™ 1181
C&Co.™ 1180
C&Co.™ 1179
C&Co.™ 1178
C&Co.™ 1177
C&Co.™ 1176
C&Co.™ 1175
C&Co.™ 1174
C&Co.™ 1173
C&Co.™ 1172
C&Co.™ 1171
C&Co.™ 1170
C&Co.™ 1169
C&Co.™ 1168
C&Co.™ 1167
2012-03-22
C&Co.™ 1166
C&Co.™ 1165
C&Co.™ 1164
C&Co.™ 1163
C&Co.™ 1162
C&Co.™ 1161
C&Co.™ 1160
C&Co.™ 1159
C&Co.™ 1158
C&Co.™ 1157
C&Co.™ 1156
C&Co.™ 1155
C&Co.™ 1154
C&Co.™ 1153
C&Co.™ 1152
C&Co.™ 1151
C&Co.™ 1150
2012-03-12
C&Co.™ 1149
C&Co.™ 1148
C&Co.™ 1147
C&Co.™ 1146
C&Co.™ 1145
C&Co.™ 1144
C&Co.™ 1143
C&Co.™ 1142
C&Co.™ 1141
C&Co.™ 1140
C&Co.™ 1139
C&Co.™ 1138
C&Co.™ 1137
C&Co.™ 1136
C&Co.™ 1135
C&Co.™ 1134
C&Co.™ 1133
C&Co.™ 1132
C&Co.™ 1131
C&Co.™ 1130
C&Co.™ 1129
C&Co.™ 1128
C&Co.™ 1127
C&Co.™ 1126
C&Co.™ 1125
2012-03-03
C&Co.™ 1124
C&Co.™ 1123
C&Co.™ 1122
C&Co.™ 1121
C&Co.™ 1120
C&Co.™ 1119
2012-02-27
C&Co.™ 1118
C&Co.™ 1117
C&Co.™ 1116
2012-02-26
C&Co.™ 1115
C&Co.™ 1114
C&Co.™ 1113
C&Co.™ 1112
C&Co.™ 1111
C&Co.™ 1110
2012-02-25
C&Co.™ 1109
C&Co.™ 1108
C&Co.™ 1107
C&Co.™ 1106
C&Co.™ 1105
C&Co.™ 1104
C&Co.™ 1103
C&Co.™ 1102
C&Co.™ 1101
C&Co.™ 1100
2012-02-19
C&Co.™ 1099
C&Co.™ 1098
C&Co.™ 1097
C&Co.™ 1096
C&Co.™ 1095
2012-02-17
C&Co.™ 1094
C&Co.™ 1093
C&Co.™ 1092
C&Co.™ 1091
C&Co.™ 1090
C&Co.™ 1089
C&Co.™ 1088
C&Co.™ 1087
C&Co.™ 1086
C&Co.™ 1085
2012-02-13
C&Co.™ 1084
C&Co.™ 1083
C&Co.™ 1082
2012-02-12
C&Co.™ 1081
C&Co.™ 1080
C&Co.™ 1079
C&Co.™ 1078
C&Co.™ 1077
C&Co.™ 1076
C&Co.™ 1075
C&Co.™ 1074
C&Co.™ 1073
C&Co.™ 1072
2012-02-11
C&Co.™ 1071
C&Co.™ 1070
C&Co.™ 1069
C&Co.™ 1068
C&Co.™ 1067
C&Co.™ 1066
C&Co.™ 1065
C&Co.™ 1064
C&Co.™ 1063
C&Co.™ 1062
C&Co.™ 1061
Katalog C&Co.™
A.D. 2007
2007-03-12
C&Co.™ 1057
C&Co.™ 1056
C&Co.™ 1055
C&Co.™ 1054
C&Co.™ 1053
C&Co.™ 1052
C&Co.™ 1051
2007-03-11
C&Co.™ 1050
C&Co.™ 1049
C&Co.™ 1048
C&Co.™ 1047
C&Co.™ 1046
C&Co.™ 1045
C&Co.™ 1044
C&Co.™ 1043
C&Co.™ 1042
C&Co.™ 1041
C&Co.™ 1040
C&Co.™ 1039
C&Co.™ 1038
C&Co.™ 1037
C&Co.™ 1036
C&Co.™ 1035
C&Co.™ 1034
C&Co.™ 1033
C&Co.™ 1032
C&Co.™ 1031
C&Co.™ 1030
C&Co.™ 1029
C&Co.™ 1028
C&Co.™ 1027
C&Co.™ 1026
C&Co.™ 1025
C&Co.™ 1024
C&Co.™ 1023
C&Co.™ 1022
C&Co.™ 1021
C&Co.™ 1020
C&Co.™ 1019
C&Co.™ 1021
C&Co.™ 1020
C&Co.™ 1019
C&Co.™ 1018
2007-03-08
C&Co.™ 1017
C&Co.™ 1016
C&Co.™ 1015
C&Co.™ 1014
C&Co.™ 1013
C&Co.™ 1012
C&Co.™ 1011
C&Co.™ 1010
C&Co.™ 1009
C&Co.™ 1008
C&Co.™ 1007
C&Co.™ 1006
C&Co.™ 1005
C&Co.™ 1004
C&Co.™ 1003
2007-03-06
C&Co.™ 1002
C&Co.™ 1001
C&Co.™ 1000
C&Co.™ 0999
C&Co.™ 0998
C&Co.™ 0997
C&Co.™ 0996
C&Co.™ 0995
C&Co.™ 0994
C&Co.™ 0993
C&Co.™ 0992
C&Co.™ 0991
C&Co.™ 0990
C&Co.™ 0989
C&Co.™ 0988
C&Co.™ 0987
C&Co.™ 0986
C&Co.™ 0985
C&Co.™ 0984
C&Co.™ 0983
C&Co.™ 0982
C&Co.™ 0981
C&Co.™ 0980
C&Co.™ 0979
C&Co.™ 0978
C&Co.™ 0977
C&Co.™ 0976
2007-03-02
C&Co.™ 0975
C&Co.™ 0974
C&Co.™ 0973
C&Co.™ 0972
C&Co.™ 0971
C&Co.™ 0970
C&Co.™ 0969
C&Co.™ 0968
C&Co.™ 0967
C&Co.™ 0966
C&Co.™ 0965
C&Co.™ 0964
C&Co.™ 0963
C&Co.™ 0962
C&Co.™ 0961
C&Co.™ 0960
C&Co.™ 0959
C&Co.™ 0958
C&Co.™ 0957
Inne
forum
kontakt
bannery
download
logowanie
rekomenduj nas
Menu użytkownika
Nie masz jeszcze konta? Możesz sobie założyć!
subskrypcja
informacje o zmianach na twój mail!
Artykuły > Świebodzin od 1945 roku > Spod przymkniętych powiek

Spod przymkniętych powiek

Dzień za Dniem
Wydanie 13 [226] z dnia 29 marca 2006 r.
Wydanie 21 [234] z dnia 31 maja 2006 r.
Wydanie 13 [276] z dnia 28 marca 2007 r.
Wydanie 26 [289] z dnia 04 lipca 2007 r.
Obrazki z przeszłości

Namówiony przez wydawców "Dnia za Dniem" spróbowałem przelać na papier kilka obrazków z przeszłości mojego miasta. Jest w nich wiele subiektywnych odczuć, sporo przerysowań, ale taki właśnie pejzaż mam pod powiekami. Rzeczy drobne, mało ważne szybko ulegają zapomnieniu. Kto pamięta, że u Sobkowiaka można było zamówić lejce? Bez zapisków, choćby drobnych, znikną bezpowrotnie nazwiska i postaci, które ponad kopę lat wędrowały świebodzińskimi chodnikami.

W ławach trzech parafialnych kościołów coraz mniej starych rodów. Światełka na cmentarzu przesuwają się w kierunku obwodnicy. Stare kwartały popadają w zapomnienie...

Szanujmy wspomnienia, bo warto coś mieć, gdy zbliży się nasz fin de siecle, jak śpiewają Skaldowie.

 

Kazimierz Gancewski

Obrazki gastronomiczne

Temat rzeka (alkoholu). Najstarszą w mej pamięci była restauracja Soczewki za dzisiejszym rondem Wileńskim. Ciasna sala, wejście po kilku schodkach, niski pułap i mały bufet z butelkami oranżady zamykanymi drutem przewleczonym przez porcelanowe korki - wszystko, co jako dzieciak zapamiętałem.

Dwupoziomowa "Lubuska" (dziś "Arenda") była wiecznie wypełniona tytoniowym dymem i gwarem. Głównie piło się tam piwo, dla popularyzacji kulturalnej konsumpcji którego, w latach osiemdziesiątych wykonano malowidła sfinansowane przez zielonogórski browar. Znany satyryk Tadeusz Drozda na wieczorze autorskim w ŚDK cytował, dziwną opinię laboratoryjną o piwie z tego browaru: "Ten koń jest chory na cukrzycę!"

"Lubuska" wegetowała czas jakiś oczekując na arendarza. W okresie gasnącego PSS "Społem" i dramatycznego braku kawy na rynku chodziliśmy tam na 10.00 z Wieśkiem Zdanowiczem późniejszym autorem i wydawcą kalendarium miasta. O tej godzinie otwierano 1. - słownie jedną - 10 dkg paczuszkę kawy (8 porcji x 125 mg). Partycypowaliśmy w 2 szklankach!

"Myśliwska" - najlepsza restauracja w mieście zajmowała wysoki parter hotelu "Adler". Jak każdy szanujący się lokal miała "ciemną salę". Pamiętam piękną snycerkę w tym wnętrzu, piaskowane szyby, białe obrusy i detal: płaskorzeźbę w korytarzu. Przedstawiała pijące towarzystwo. W rozwarte usta jednego z birbantów (może śpiewał?) ktoś zawsze wkładał niedopałek papierosa. Opowiadał mi Stanisław Kielich, jak w "Myśliwskiej" musiał przepić wraz z darczyńcami całą nagrodę zawodową, którzy w ten sposób "organizowali" sobie fundatorów. Z "Myśliwską" PSS rozprawił się okrutnie. "Zmodernizowano" wszystko na rzecz baru szybkiej obsługi. Dziś, po kolejnej adaptacji, mieści się tam sklep papierniczy (pl. Jana Pawła II).

Modne były wyjazdy na piwo. Jechało się grupą, wieczorem np. do pani Wandzi Jackiewicz na PKP w Zbąszynku lub do Rzepina, by tam w stacyjnym bufecie wypić kufel. Taka wyprawa zajmowała cały wieczór! Potem wycofano piwo kuflowe z obiektów PKP. Na otarcie łez pozostało piwo grodziskie, z drożdżowym osadem i potężną siłą eksplozji, która uszkodziła niejeden domowy zamrażalnik.

Bufet stacyjny był siermiężny w wyposażeniu i jadłospisie. Wiecznie zaciągało w nim zapachem ryby w sosie greckim. Spośród podłogowych desek smarowanych czernidłem (chyba z przepracowanego oleju) lśniły wyślizgane gwoździe. Za szybą lodówki królował podeschnięty z lekka, żółty ser w plastrach, masło w porcjach i boskie danie: kotlety mielone (tylko Bóg i kucharka wiedzieli, co w nich było). Wieczorem w półmroku koczowali tam niedopici goście, których nie zabrał do autobusu konduktor z pobliskiego PKS-u. Tam to Hanka Zdanowicz otrzymała nocą słodką kawę bez cukru (skutek powtórnego zaparzania fusów - ohyda!).

Na peronie zobaczyć było można ubitą zwierzynę leśną przewożoną do przetwórni (Spółdzielnia "Las" mieściła się za rondem Wileńskim). Jelenie i sarny kołysały się na akumulatorowym wózku. Pośmiewiskiem wszystkich była tzw. ciuchcia sulechowska utrzymywana dla celów wojskowych. Przewoziła zaledwie kilkunastu pasażerów ciężko wspinając się na górkę przy stadionie. Bywało, że parowóz stawał na wiadukcie, a palacz gwizdkiem pozdrawiał piłkarzy.

Naprzeciw stacji stoi do dziś "Samosia". Pomnik zwycięskiego kapitalizmu w Świebodzinie. Doskonały organizator, pracowity restaurator, człowiek z głową na karku - Pan Czekała wyciskał z tej garkuchni nieprawdopodobne wyniki (czytaj: dochody). Po wpłaceniu literalnie wszystkich podatków i opłat nadal był krezusem i solą w oku skarbówki. Sprzedawał tysiące bułek dziennie, realizował bony obiadowe i co wtedy było niewyobrażalne dla PSS-owskich knajp: gotował kotły ziemniaków kilka razy w ciągu zmiany! W "Samosi" jadało wtedy pół miasta i wszyscy byli zadowoleni!

Warto wspomnieć o początkach grillowania w mieście. Pierwszy rożen mechaniczny otwarto (dla bezpieczeństwa?) obok siedziby straży pożarnej na pl. Wolności. Dymił niemiłosiernie. Od razu miał wzięcie, choć nie było tam najtaniej. Wdzięcznie wspominany przez bywalców rożen pracował całą parą i dymem (dosłownie) na łuku ul. Konarskiego (dziś działa w tym miejscu sklep "Lewiatan"). Zbierali się tam piwosze z zachodniej części miasta. Oba "punkty gastronomiczne" miałyby dziś potężne kłopoty z Sanepidem.

Świebodzińskim lodziarzem był p. Niekrasz z ul. Sikorskiego - dziadek Leszka Jankowskiego, popularnego "Komara". Biała, wykrochmalona, lekka marynarka, a raczej kitelek, biała - płócienna furażerka i charakterystyczne - najczęściej dwie - kany z lodami. Przy tym zapas wafelków pociętych w kwadraciki (rożki były później), charakterystyczna łyżka - nabierak ze sprężyną oraz naczynie, w którym się je opłukiwało. Wszystkie imponderabilia wożone były na pomalowanym białą olejnicą wózku z pompowanymi kołami.

Wózki z wodą gazowaną (z sokiem i bez soku), którym wiecznie towarzyszyło stado os długo nie zagrzały miejsca w mieście. Gazowaną wodę kupowało się idąc z własnym szklanym syfonem (okienko w ścianie przy biurach PSS-u). Operator w długim gumowym fartuchu za grosze "nabijał" butlę zakończoną plastikowym syfonem. Swego czasu weszły do sprzedaży metalowe syfony na naboje. Kupowało się je paczkami niczym amunicję w sklepie "1001 drobiazgów" na Kościelnej (dziś perfumeria).

Najnowocześniejszym - dziś nieistniejącym lokalem gastronomicznym była "Jubileuszowa". Budowana razem z hotelem "Lubuskim" pasażem łączyła się z jego drink barem i hotelową salką bankietową. Reprezentacyjna sala kominkowa z dużą mozaiką z motywem szlacheckim, była najmodniejszą w mieście. Dancingi z zespołem Tomka Szubczyńskiego i wokalem stylizującego wówczas na Niemena - młodego Felka Andrzejczaka przyciągały wszystkich. Dziś nie ma już takiej formy spędzania wieczorów. Dwie ciekawostki. W szatni można było kupić HB i Rothmansy w komercyjnej cenie, a kierowniczka lokalu miała duże zacięcie piosenkarskie. Specjalnością kuchni był kotlet górski. Najlepszymi kelnerami (w ocenie znanych mi bywalców) byli panowie Zbigniew i Zenon. W tym miejscu najmilej wspominam wesele brata w 1989 i frytki z sosem myśliwskim.

Niektórzy woleli okupować drink bar w hotelu. Tam królował pan Jurek wysłuchując z zawodowego obowiązku wszystkich klientów.

Lokal dla znawców, jeden z niewielu tej klasy w województwie, tak mówiono o "Medyku" - klubie Pracowników Służby Zdrowia w piwnicach zamku Knobelsdorfów (LORO). Pani Ela serwowała wynalazek Sławka Siepsiaka z okresu kartkowego: herbatkę z rumem - na wodzie nikomu nie zależało... Średniowieczna cegła, piękna metaloplastyka P. Rzepeckiego, cztery poziomy sal, w tym jedna z parkietem do tańca - urzekały każdego przybysza. Nad wszystkim rozciągała się legenda dra Lecha Wierusza. Mam tę satysfakcję, że w trakcie spotkań prezydium Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Świebodzińskiej powierzał mi klucze do swego barku w gabinecie z jednym zastrzeżeniem: tylko Chateau le Fleur proszę nie przynosić!

Absolutnym hitem wczesnych lat siedemdziesiątym była "Gotycka". To był strzał w dziesiątkę! Snobizująca młodzież, rodziny z dziećmi, wycieczki, zagraniczne grupy i oficjalne wizyty "na szczeblu" gościły w murach zarządzanych przez panią Aleksandrę Naks. Świece, modne wtedy wełniane bieżniki, a nadto gulasz z podgrzewanych kociołków, płonące lody wnoszone przy zgaszonym świetle, niby ludowe stroje kelnerek - to był sznyt na całe województwo!

Dwóch młodych restauratorów powołało w miejsce sklepu obuwniczego restaurację. Tak powstała "NOVA" (dziś lokal O/BGŻ na pl. Jana Pawła II). Nie wytrzymała tempa przemian, nie przewidziała pauperyzacji społeczeństwa, zaniku bonów, wzrostu kosztów zatrudnienia. Ciekawe, zielonobiałe wnętrze projektował autor klubu "U Janka". Byłem tam na chrzcinach, przyjęciu komunijnym, weselu i stypie. Wszystkie przyjęcia wypadły okazale.

Okazuje się, że sklepy z butami seryjnie przekształcały się w lokale, gdzie można było wypić kawę. Klub "U Janka" przy ŚDK (potem "Focus", dziś galeria "Inspiracje") powstał w miejscu GS-owskiego sklepu obuwniczego. Zaprojektowany przez Sylwestra Kozłowskiego ze Sztuki Polskiej, wykonany w karkołomnych wówczas technologiach (okna z klejonego aluminium, pierwsze szyby zespolone w mieście, podwieszane stropy) doczekał się miana "świetlicy klasy lux", jak pisał o nim w "GL" późniejszy poseł i minister Andrzej Brachmański.

Oglądały go m.in. partyjno-państwowe delegacje z NRD i wiceminister kultury ZSRR. Po hucznym otwarciu (z TVP2) szefowi klubu wlepiono grzywnę za naruszenie dyscypliny budżetowej (zakup drugiej w Lubuskiem - po "Zastalu"- anteny tvsat).

Ciekawe losy miały "placówki handlowe" i sklepiki w ścianach. Kto pamięta, gdzie były kioski Bociana, Kozuba i Olejnika.

Handel

Gdy paniusie reklamowały drzazgi w mięsie, to sprzedawca odpierał, iż IV-ty gatunek rąbie razem z budą..

U wejścia na targowisko z ul. 22. Lipca (dziś J. Piłsudskiego), po lewej stronie, oparty o ścianę domu stał (na owe czasy bardzo nowoczesny) drewniany pawilon Spółdzielni Mleczarskiej z ul. Jeziorowej. Pracowała w nim rumiana, uśmiechnięta, okrąglutka pani Józefa Zdanowicz. Po mleko chodziło się z kanką - bańką. Nalewanie to była cała ceremonia! Najpierw należało przetoczyć konew do lady, potem otworzyć olbrzymi dekiel, by wreszcie ostrożnie zanurzyć litrową miarkę. Nowością było mleko w tubie. Słodkie, z plastikową zakrętką, którą wylizywało się czubkiem języka...

Z racji utrzymywanych tu i ówdzie krów - można też było kupić mleko prywatnie. Moi koledzy chodzili po nie pod przejazd kolejowy - do pani Kowerko.

Okienko Olejnika

Po drugiej stronie ulicy (jest do dziś) było wiecznie czynne okienko kiosku p. Olejnika. Smagłolicy, przystojny pan, z zakolami na opalonym czole, z wąsem, w białym kitlu sprzedawał z tego okienka wszystko prócz rąbanki. Pamiętam do dziś smak kawek (twardych ziarenek wypełnionych słodką cieczą gryzącą jak alkohol) pakowanych w celofanowe woreczki.

Na wprost ul. Łużyckiej (dziś kwiaciarnia) był sklep Państwa Gajowych. Pasmanteria i coś tam jeszcze, czego nie pamiętam. Ciemne meble, przysłonięte okna, prawie półmrok, starszy siwy pan i duży, białobrązowy bernardyn leżący "na sklepie".

U Kozuba

U wylotu 30. Stycznia, obok bramy którą przechodziło się do kamieniarza, gnieździł się sklepik p. Kozuba (dziś "126p") Przedwojenny handlowiec i kelner z praktyką za oceanem miał u siebie wszystko. Tylko on wiedział, jak zmieścić cały handel w pokoiczku podnajmowanym u rodziców Heńka Kasperowicza. Piwosze mieli wygodę, bo przed sklepikiem, na dzisiejszym skwerze stał miejski szalet, pod dachem którego była także "budka elektryczna" zastąpiona później betonowym klockiem transformatora na zachodnim skraju pl. Wolności.

Okrąglak z piwem

Przy skrzyżowaniu Piłsudskiego i Kolejowej kiedyś nazywanym "pod komitetem" stał drewniany, ciemnozielony kiosk z piwem. W budynku za kioskiem mieszkał mój kolega z klasy i drużyny zuchowej - Leszek Kujawski (potem był tam sztab wojskowy, biura GS-u, urząd skarbowy i obecnie Biuro Promocji Starostwa).

Kiosk był charakterystycznie zaokrąglony, z półką na łokcie i stosem drewnianych skrzynek po piwie. W maju 1945 r., gdy komendant wojskowy miasta jeszcze stacjonował w "komitecie", przy kiosku rozegrała się tragedia. Przechodzącemu przez skrzyżowanie pijanemu żołnierzowi Armii Czerwonej wypadł pistolet. Stojący pod kioskiem w gronie kolegów - młody człowiek - Diament z Wągrowca - członek grupy organizującej polską administrację w Świebodzinie - podbiegł i podał broń krasnoarmiejcowi. Ten zaś, nie wiedzieć dlaczego, zastrzelił Polaka. Natychmiast zareagował komendant miasta. Rosjanina skazano na śmierć i rozstrzelano pod ścianą ob. kina "Przyjaźń"(na podwórzu dzisiejszego Starostwa).

Miejskie cukiernie

Na rogu Głogowskiej i 22 Lipca, gdzie dziś jeszcze funkcjonuje "Śnieżka" - cukiernia była od zawsze. P. Rudzka i kruczowłosa Pani Kazia podawały ciastka tortowe, które prócz zawsze tego samego - margarynowego smaku miały jeszcze tę samą cenę. Dwa złote. Tyle też kosztowało ciastko w kawiarni "Pół czarnej". W cukierni były stoliki, przy których można było wypić oranżadę. Wybór ciast ograniczał się do kilku najpopularniejszych. Pamiętam, że wiecznymi ciastkami były twarde klawisze i miękkie, ciężkie, przesączone tłuszczem muszelki.

Prywatna cukiernia państwa Compel pracowała w oficynie obok ratusza. Należało wejść w bramę, minąć zakład szklarski P. Wejmana, by dotrzeć do lady z ptysiami, eklerami i Bóg wie z czym tam jeszcze. W końcu lat sześćdziesiątych wpadaliśmy tam na długiej przerwie na drożdżówki.

Modne pasmanterie

Za "Śnieżką" - wetknięty w ścianę - pracował sklep pasmanteryjny, w którym pracowała moja Matka - Janina Gancewska. Szklana lada, regaliki z lustrami, stolik i krzesełko. Towaru po sufit (płacono m.in. od obrotu) i metrowej szerokości zaplecze. Sklepy działały wówczas od 8 do 18 z dwugodzinną przerwą obiadową między 13 a 15. Po pracy, prócz porządków i uzupełniania towaru "robiło się kasę". Pieniądze wraz z kwitem wrzucane były do bankowego trezora w O/NBP na Głogowskiej. Kierownicy sklepów jeździli PKS-em do zielonogórskiej hurtowni "po towar", który otrzymywał po kilku dniach.

Pamiętam parę charakterystycznych klientów. Doktorostwo Baczańscy. On - legenda miasta, z małżonką, która lubiła przebierać w kolorowych ciuszkach. Wizyty p. Baczańskich kończyły się tak samo. Potężnej postury Doktor zniecierpliwiony wychodził razem z portfelem...

Za pasmenterią był sklep z pieczywem, którego szefową była Pani Maciszewska , u której to pobierała nauki panna Walerka. Dziś jest tam zakład fryzjerski.

Piekarnie w mieście były zakładami otwartymi. "Nasza", bo najbliższa, była na rogu 30. Stycznia i placu Wolności. Przed świętami do piekarni nosiło się blachy z ciastami do wypieku. Piekarz dawał malutki skrawek papierowej etykiety i wyznaczał godzinę odbioru. Hala z piecami i sklep połączone były korytarzykiem. Po likwidacji z piekarni zrobiono dwa lokale. W jednym z nich był warzywniak pani Balulowej, później prowadził w nim handel Zbyszek Kielmański.

Bar mleczny

Na rogu Głogowskiej i 22 Lipca był jeszcze jeden lokal. Bar mleczny. Kremowa lamperia, wysokie stoły (do jedzenia na stojąco), ciężka porcelitowa zastawa, aluminiowe sztućce i okienko w ścianie. Duża tablica jadłospisu z wsuwanymi plastikowymi literkami, nie była urozmaicona. Na gorąco: naleśniki, jajecznica na maśle, mleko z ryżem lub makaronem, kopytka. Bułki z masłem, dżemem lub żółtym serem, twarożek ze szczypiorkiem, jajko na twardo. Wykwintnym i stosunkowo drogim napojem było kakao.

Pierwszy "SAM" nobilitował miasto. Otwarto go na rogu Łużyckiej i 22 Lipca (dziś apteka św. Antoniego). By tam zajść i nie wyglądać na gapowicza pytałem o gumę do żucia - towar wówczas nieosiągalny. Kolejny SAM - "Sezam" powstał przy ul. Głogowskiej (dziś odzieżowy) i istniał do upadku PSS "Społem", który w Świebodzinie zatrudniał niegdyś ponad 500 osób!

Sklepy z tkaninami były dwa. Pierwszy z nich "Ewa" mieścił się obok stacji benzynowej, jako chłopak, który nic nie szył, prawie tam nie zachodziłem. Natomiast doskonale pamiętam stoisko z tkaninami w Domu Towarowym MHD. Na piętrze, przy klatce schodowej, za długą ladą panował spokój, ład i porządek. To było królestwo pana Feliksa Suchorowskiego i jego małżonki. Cichutko, bardzo kulturalnie, uprzedzająco grzecznie odmierzał Pan Feliks kilometry tkanin. Zawsze pod krawatem, starannie zaczesany do góry, z ołówkiem w kieszonce fartucha.

Buty kupowało się u Dukiewicza. Niewysoki, w granatowym błyszczącym kitlu, szczupły pan o mocnym głosie w towarzystwie damskiej obsługi przez lata całe sprzedawał pantofle na ul. 22 Lipca (dziś Piłsudskiego). Mój ojciec, który miał wiecznie kłopoty z butami (z braku dużych numerów) był każdorazowo wzywany przez stojącego w drzwiach sklepu pana Dukiewicza w ten sposób: powiedz ojcu, że są pantofle na niego! Ojciec szedł i kupował przeceniane (z racji braku chętnych) buty.

Pan Szydłowski

Na Wałowej (wtedy Obrońców Stalingradu) handlował niewysoki, w okrągłych, grubych okularach, z wąsem, w ciemnym, błyszczącym fartuchu Pan Szydłowski. Można było u niego kupić dewocjonalia, a dla chłopaka same atrakcyjne rzeczy: znaczki pocztowe pakowane na kartonikach z celofanem, kapiszony i naboje do korkowca. Z nich wydłubywało się czerwoną siarkę do rzucania dziewczynom pod nogi. Pierwszy klaser zrobiłem z "tygrysa" - małej książeczki za 5 zł zatytułowanej "Altmark - okręt widmo" a może "Bismarck - pirat Atlantyku"?

Kilka domów dalej była "tania jatka" sprzedająca mięso gorszego gatunku. Krążył o niej dowcip, że gdy paniusie reklamowały tam drzazgi w mięsie, to sprzedawca odpierał, iż IV-ty gatunek rąbie razem z budą.

Sklep rybny - pokaz nowoczesności, był w rynku. Kafelki, baseny na pływający towar, piękny, porządnie zaprojektowany jak na owe czasy wystrój. Wszystko to z biegiem lat jakoś tak spowszedniało, zmarniało i sklep przeniesiono na ul. Kilińskiego. Na jego miejscu powstał pierwszy w mieście sklep "nocny" pana Ziutka, który to epatował klientów wielkim, złotym sygnetem na małym palcu.

Wtedy to taksówkarzom sypnęły się zlecenia z pobliskich wsi, skąd rolnicy z fantazją wynajmowali taxi do zaopatrzenia w trunki.

Z kronikarskiego obowiązku dodać należy, że ryby wróciły na swoje miejsce po kilku latach skąd zostały bezpowrotnie wyparte przez sklep z taniutką odzieżą i butami.

Sklep żelazny

Vis a vis apteki pracował mroczny, długi GS-owski "sklep żelazny". Pachniało w nim smarem, skórą końskich uprzęży i wazeliną konserwującą narzędzia. Gospodarzyli w nim państwo Kotwiccy. Jako dziecko bywałem tam z ojcem, który przyjaźnił się z p. Józefem i panią Jadwigą secundo voto Simon. Dziś zaadaptowano go na salon telefonii komórkowej. W miejscu, gdzie sprzedawano baty panoszą się elektroniczne cudeńka.

Apteka była jedna (dziś "Staromiejska" na ul. 1 Maja) i obsługiwała całe miasto wraz z okolicą. Drugą otwarto w pawilonie ŚSM na Os. Łużyckim. Pan magister był jak z obrazka. Uważnie słuchający, uprzejmy, z białymi, zaczesanymi do tyłu włosami. Wydzielona kasa zajmowała narożnik po drugiej stronie. Stało się zatem w dwóch kolejkach. Piękne meble, charakterystyczny zapach, cisza i powaga miejsca tworzyły niepowtarzalną atmosferę. Warto dodać, że wiele leków (proszków i maści) było wtedy przyrządzanych na miejscu i przychodziło się po nie o wyznaczonej godzinie. Jako dziecku podobały mi się wafelkowe kapsułki z lekarstwami, które można było ostrożnie otworzyć, wysypać proszek i zjeść wafelek!

Targowisko za PDT-em wiecznie straszyło błotem i kałużami. Sprzedawano prosiaki, cielęta, żywy drób, wory zboża. Wtedy w mieście wydawano ponad 200 zezwoleń na ubój gospodarczy rocznie. Mieszczuchy kupowały więc karmę dla swoich świnek. Na rynek (we wtorki i piątki) przyjeżdżano konnymi wozami. Szykiem były koła z oponami. Kobiety sprzedawały nabiał z wiaderek i koszyków. Stały też budy rzeźnickie, gdzie za opłatą można było dokonać rozbioru wieprzka na rąbankę. Budy były ze sfatygowanych desek i wiatr hulał w nich niemiłosiernie.

Dziś mięso i jego przetwory sprzedawane jest w ponad 60-ciu miejscach. Pod koniec lat siedemdziesiątych było ich kilka. Przed każdym od ciemnego świtu (dosłownie) stała kolejka. Każde święta poprzedzał kolejkowy horror. Znana mi korpulentna pani Irenka z kolejek sprawiła sobie sposób na życie rezydując w kilku jednocześnie. Starsi ludzie krążyli wówczas po mieście z płóciennymi torbami w rękach licząc na to, że gdzieś, "coś rzucą"

Wieczorem, gdy ściemniało, niektórzy z wybranych naciskali dzwonek przy bramie masarni p. Zydora na ul. Dzierżyńskiego (dziś M. Żymierskiego).

Handel ze Wschodem

Przy długich stołach targowiska, obok wejścia można było kupić radzieckie złote obrączki, precjoza i mechaniczne zabawki. Tym handlem zajmowało się kilka kobiet regularnie jeżdżących z tekstyliami na handel do ZSRR. Utrzymywała z niego pięcioro dzieci moja sąsiadka, żona emerytowanego kolejarza. Po okresie gwałtownych przemian dołączyły do nich kobiety handlujące praktycznie wszystkim - nawet drewnianymi jajkami, które utargi zamieniały na dolary.

Dwa słowa o dziwnym handlu książkami. Rosjanie (ci stacjonujący w pobliskiej Kęszycy) realizowali w praktyce radziecko-polską wymianę kulturalną i kupowali swoją (wydaną w oryginale) klasykę rosyjską wg atrakcyjnego przelicznika rubla na złotówki. Natomiast Polacy przywozili zza wschodniej granicy prawdziwy hit: encyklopedie PWN!

Śmiesznie tanie były rosyjskie książki dla dzieci. Kolorowe elementarze w twardych okładkach służyły do wycinanek, obgryzania rogów, malowanek etc. etc.

Znajomości w księgarni należały do najcenniejszych. Czasy były takie, że kupowano wszystko "jak leci". Każde wydanie PWN-owskie rozchwytywane było w mig, a kolejka pod księgarnią zwiastowała kolejny wydawniczy rarytas. Najcenniejszymi były subskrypcje na wielotomowe wydawnictwa encyklopedyczne. Sam zbierałem wówczas klasykę polską i obcą w fałszywych półskórkach, biografie z Ossolineum i serię zapoczątkowaną przez Cerama.

Dziś nawet znana marka nie gwarantuje jakości, zbiednieli inteligenci i zdrożały książki. Szalony wybór, mnóstwo tłumaczeń, piękne wydania, rewelacyjna robota introligatora, jeszcze ciepłe światowe bestsellery - wszystko na nic, gdy musisz wybierać między dobrą książką, a np. horrendalnym rachunkiem za gaz.

W tym miejscu muszę napisać kilka słów o bibliotece. Byłem tam kilka tygodni temu. W dziale dla dorosłych, na skromniutkich regałach ujrzałem widok zatrważający. Jak by powiedział min. Ziobro - zostałem zszokowany i powalony tym stanem rzeczy. Rzędy zniszczonych, sfatygowanych, wymiętych, obskurnych, odpychających, zaczytanych na śmierć książek. To nie wina przechowywania, czy braku czytelniczej troski - to bieda i brak środków na wymianę i uzupełnianie księgozbioru. Przykro, że miasto mieniące się przyjacielem inwestorów nie inwestuje w mieszkańców.

Czy wiesz, gdzie w Świebodzinie stawiano beczkę śmierci? Co to było KALASO? Gdzie golił syn carskiego balwierza i który ze świebodzińskich rzemieślników na piechotę dotarł do Adriatyku?

Dzieci - zabawy - słodycze

Niedawna wojna - obecna w pamięci rodziców, odbita w dziecięcej wyobraźni - odcisnęła ślad na zabawach najmłodszych. Graliśmy w drużynową strzelaninę nazywaną "pach-pach", posługując się wyciętymi z drewna pistoletami, pepeszami i szmajserami. W ogrodach kopano ziemianki nazywane bunkrami. Najefektowniejszą, starannie zamaskowaną w zieleni między ul. Ogrodową a placem Wolności, mieli bracia Karpowiczowie. Zimą "bunkry" jak igloo budowano z ociosywanych brył śniegu.

Nie wiem, skąd pochodził "pikier" - gra zasadzała się na strącaniu litrowej puszki (po olejnicy) ustawionej na cegle. Gracze rzucali kijami z trzech linii. Do zajęcia kolejnych, bliższych puszce miejsc rzutu upoważniały "gwiazdki", które dostawało się za strącenie puszki. Pikier bronił puszki, atakując zawodników, którzy chybili.

Przytrzymywana stopą puszka wchodziła w grę, gdy spawano opodal. Po wsypaniu doń porcji karbidu zalewało się go odrobiną wody i zatykało mocno wieko. Gaz z hukiem wysadzał pokrywkę i zabawę zaczynało się od nowa.

Ponadto hałasowaliśmy z pukawek nabijanych siarką zapałek i zatykanych papiakiem, graliśmy w "noża", przykrawając "państwa" po udanym rzucie i w "kiczki-paliczki", podbijając dwustronnie zastrugany patyk.

Gra "w patyczki", których 10 układano po jednej stronie deski położonej na cegle, polegała na ich wybiciu stopą w powietrze przed "zaklepaniem przez kryjącego". Wymagało to szybkich nóg, refleksu i mocnego gardła, bo darło się wniebogłosy: "pałka, zapałka, dwa kije - kto się nie schowa, ten kryje!"

Obowiązywały dwie wyliczanki: "ene, due, rike, fake..." oraz "kaciła się torba..." Starsi chłopcy używali wyliczanki: "mucha, pszczoła czy kaczan?" w stosunku do maluchów. Każda odpowiedź wiązała się z kąśliwymi prztyczkami w ucho lub potylicę, bo gdy odpowiedziałeś np. "kaczan!", byłeś bity "cztery razy w baraban!"

Po wejściu na ekrany "Krzyżaków" A. Forda modne stały się miecze z drewna. Natomiast po ekranizacji "Hrabiego Monte Christo" i serii filmów z muszkieterami robiliśmy szpady ze szkieletów świerkowych choinek - wyschniętych i wyrzuconych po świętach. Były lekkie i miały naturalną gardę z najniższych gałązek. Szermierka zakończyła się z chwilą, gdy pod obojgiem oczu miałem dwa czarne sińce po udanych pchnięciach Stefana ("Pepy") i Józka Szymańskich.

Palant

Obok poczty (dziś dom z apteką "Nowa") - graliśmy w palanta na wyrównanym gruzowisku. Najlepsi byli bracia Heniek i Zdzichu Rżewscy. Stojąca w naszym podwórzu ruina, zwana "starym domem", doskonale nadawała się do gry "pach-pach". Sąsiad znalazł w nim (wciśnięty pod krokwię) duży plik reichsmarek.

Co najmniej raz w sezonie do miasta przyjeżdżał cyrk. Rozbijał namioty obok starej stodoły-magazynu fabryki mebli przy ul. Zielonej. Tylko kilka spektakli i straszna duchota, jeśli było słonecznie. Ówczesne air condition działało w formie podwijanych brezentowych ścian namiotu. Ulice wokół zastawione samochodami, rzeka ludzi z całej okolicy. Spektakle były kupowane w całości przez działy socjalne zakładów pracy. W latach 80-tych bezkonkurencyjna była w tym pani Bronia Kosowska ze Świebodzińskiego Kombinatu Rolnego. W trakcie przedstawień i podczas antraktu można było kupić mrożone lody w papierku oraz nowość: oranżadę w foliowych woreczkach. Jako mali chłopcy wchodziliśmy w łaski ekipy technicznej, by potem bez biletu stać w przejściach, czekając na wolne miejsce. Zazdrościłem dzieciom w loży, których rodzice przepłacali kilkakrotnie, ale za to widziało ich całe miasto!

Niejako odpryskiem cyrku była dziecięca arena na ul. Krótkiej, improwizowana przez Wieśka i Hirka Nowaków. W małej stodółce - dla kilkunastoosobowej gromadki dzieci prezentowano: psie podskoki, żonglerkę trzema palantówkami, grę na brodzie, stanie na rękach oraz skecze. Bilet kosztował złotówkę. Za dobrą monetę uznawano też butelki przeznaczone do skupu (tych po oliwie nie przyjmowano). W przerwie, a jakże!, można było kupić jabłko lub gruszkę serwowaną na talerzyku.

Po występach wyświetlano film z ebonitowego projektora. Kolorowe obrazki z podpisami poprzedzane planszą "ostrość" (pakowane w małe kartoniki, później w okrągłe plastykowe pudełka) można było kupić w sklepie foto-optyka. Tam również był cenny gadżet: magnezja, podpalenie której dawało piękny efekt pirotechniczny.

Beczka śmierci

Kto pamięta braci Daleckich (?). Na placu targowym, przed łaźnią miejską stawało od czasu do czasu coś, czego próżno dziś szukać w ofertach rozrywki. Beczka śmierci składała się z pionowych blatów ułożonych na planie okręgu. Wysoka na dwa piętra, z nakrytą brezentem galeryjką dla widzów i schodami przyklejonymi do ściany. Wzmocniona i usztywniona podporami cała drżała i trzęsła się od ryku motocyklowych silników. Wewnątrz bohaterowie widowiska ujeżdżali na zmianę, a w końcu razem, ryczące motocykle, zataczając coraz wyższe kręgi na ścianach beczki. Siła odśrodkowa wciskała ich w deski telepiących się ścian. Pod widzami wymalowana była czerwona "linia śmierci", której nie wolno było przekraczać. W kasie biletowej u podnóża beczki można było kupić prymitywnie wykonane, jednokolorowe pocztówki z motocyklistami - kaskaderami.

Sport motorowy miał w powojennym Świebodzinie wielu czynnych amatorów. Ścigano się ulicami miasta poniemieckimi maszynami i radzieckimi nowościami. Kopalnią wiedzy jest tu "Kosa" Przewłocki, który potrafi wymienić najlepszych zawodników (Wiśniewski) z podaniem marki motocykla. Temu ruchowi sportowemu przewodniczył biegły sądowy - Falkowski (zginął w wypadku na trasie A2), mieszkający w miejscu dzisiejszego pawilonu "Mars" naprzeciw Domu Kupca.

Wiatrak

Ówczesna "nartostrada" była na wzgórzu, na które prowadzi ul. Kamienna. Niegdyś mełł tam wiatrak, którego okrągła pozostałość sterczała w ziemi. Zbocze było bardzo strome i kończyło się skarpą, z której spadało się wprost na bruk ul. Sobieskiego (vis-a-vis bramy dzisiejszej hurtowni budowlanej "Mozaika"). Najodważniejsi jechali na wprost, przecinając skarpę i efektownie skacząc na ulicę. Długaśne, chyba poniemieckie sanki naszego podwórka prowadził, jako sternik Leszek Gwardziński. Za nim siadało 4-6 osób, a dziewczyny piszczały wniebogłosy. Uderzenie o bruk bywało bolesne - ale jaki był efekt! Słabsi duchem nie skakali - skręcali w bok, pod ścianą stojącej opodal stodoły.

Nie wiem dlaczego inne miejsce - całkiem karkołomne - nazywane było górką Starosty. Przy torach, na końcu ogrodnictwa Woźniaków była (jest) skarpa spadająca na mały stawek. Zimą zjeżdżało się, unosząc do góry przód sanek, by potem z wielką szybkością wjechać na stawek skuty lodem.

Po drugiej stronie torów, po drodze na "Kąpiałkę", czyli jez. Trzcinowe, była dolina Wójcika. Dawna piaskarnia, zasypana później po brzegi miejskimi odpadkami. Urwiste, jakby klifowe brzegi doliny kończyły się u dołu piaskiem, na który można było efektownie i daleko skakać. Ponadto z kup śmieci wystawały atrakcyjne dla smarkaczy rzeczy, np. wielkie gipsowe buty przywożone na śmietnik z miejscowego szpitala.

Długa, dość łagodna ślizgawka funkcjonowała pod kościołem "szkolnym" (dziś pw. NMP KP) Tam popisywali się chłopcy w butach z "płaścinkami", do których mocowano łyżwy. Szewc za piątkę osadzał w obcasach trzewików płytki stali, do których przytwierdzało się łyżwy mocowane wąskimi, skórzanymi paskami. Innym sposobem były łapki ściskające łyżwę z butem, które przykręcano specjalnym - czworogrannym kluczykiem. Z czasem weszły (import z ZSRR) "hokejówki". Najbogatsi mieli łyżwy do jazdy figurowej z oryginalnymi trzewikami. Pod choinkę dostałem "śniegówki" z zaokrąglonymi nosami. W komplecie były rzemyki do wiązania. Należy przyznać, że wówczas ambicją każdej podstawówki było mieć własne (naturalne, oczywiście) lodowisko.

Kiedyś z wakacji przywiozłem rękawice bokserskie. Zawsze losowaliśmy, kto będzie miał prawą i w naszej kuchni toczyliśmy rozgrywki "do pierwszej krwi" z nosa. Zwyciężał Włodek Pawliszyn, który powędrował na Śląsk do szkoły górniczej, by po kilkudziesięciu latach wrócić na ostatnie dni do Świebodzina.

Piłkarzy na podwórku mieliśmy zawsze. W bramie była siedziba KS "Olimpia" i "Nadodrze", gdzie urzędował p. Sergiusz Sugak. Prócz biura była i szatnia. W piwnicy piłkarze korzystali z "odnowy biologicznej" w postaci bieżącej wody. Gdy po meczu kolejka do kranu była zbyt duża, przychodzili do naszego ogródka, gdzie stała wielka balia z wodą.

Przed zawodami cała drużyna, z fasonem hałasując piłkarskimi korkami, maszerowała z naszej bramy na stadion. My - mali chłopcy - pokazywaliśmy palcami: patrz Kulak, Puzyna, Lachowicz (bramkarze) Kałmucki, Bracia Watralowie ("Dzinek i Ropniak"), Cukier ("Ciuciu"), Przewłocki ("Kosa"), Aszakiewicz ("Basiak"), Żmijewski, później Jamroz, bracia Oborscy, Jankowski, Rondomański, Korzeniewski, Karolak - to były postaci!

Kalaso

Na pieniądze, prócz kart, można było grać w "banczek" uderzając monetami o ścianę tak, by upadły w zakreślony kwadrat. Prawdziwym szaleństwem była gra w "kalaso". Cały Plac Wolności był widownią hazardu. Gracze mieli "kalasa" (krążki, plastry) wykonane z ołowiu wielkości dna puszki po konserwach, w której topiono ołowiany złom na kuchence gazowej. Jak mi przypomniał Staszek Kierzkowski - najporęczniejsza była najmniejsza z fajerek (ta z dziurką na haczyk). Dachówki obtłuczone na kształt koła nazywano plaskaczami. "Nakrywka" dawała 30 groszy, rzut na szerokość kciuka - 20. a na odległość rozwartych palców - 10. groszy. Mistrzami tej gry byli bracia "Heńka" i "Dziuba" Karpowiczowie oraz Mietek i Władek Sikorscy, którzy jako pierwsi mieli plastikową (nie sznurowaną) piłkę przywiezioną z eltermowskiej delegacji. Oni też jako pierwsi jeździli czerwonym, błyszczącym junakiem (motorem) dudniącym w bramie.

Śmieszny dzisiaj, a wtedy bardzo normalny, był zwyczaj chodzenia "na telewizję". Pukało się do bogatszego sąsiada (chodziłem do Ryśka Wisznarewskiego) z pytaniem, czy można przyjść na telewizję... Po dzienniku spiker informował, od ilu lat jest film. Wtedy się zostawało lub nie.

Rowery tamtych czasów to był przegląd całego przemysłu niemieckiego, nasz był marki "Pafaro". Na ramie woziliśmy jedni drugich na "Kąpiałkę", gdzie był jeszcze pomost. Jako chłopak kupiłem "Duet" - rower dwuosobowy, którym ze Staszkiem Kierzkowskim i Ryśkiem Różanowskim biliśmy rekordy na budowanej obwodnicy do Wilkowa. Do dobrego tonu należało mieć "Eskę" - drogi, czeski rower turystyczny na cienkich oponach. Niebieskie "Eski" mieli bracia Frąckowiakowie i Zbyszek Mlonek.

Słodycze nie były wyszukane. Jednak do dziś ich zapach, smak i wygląd kojarzą się z najpiękniejszymi chwilami. Kupowałem je w kiosku "u Kozuba" lub w okienku "u Olejnika". Oranżada zamykana porcelitowym korkiem z przewleczonym drutem kosztowała 80 groszy i biła w nos gazem tak, że do dziś czuję bąbelki w nosie. Droższa (2,30 zł) była mandarynka. Butelki otwierało się z fasonem - uderzając "karatem" w korek. Za 55 groszy można było zanurzyć palec (brzydko, ale... smacznie!) w torebkę oranżady w proszku. Po 3 zł (drogo!) była torebka kamyczków - orzeszków oblewanych lukrem. Tańsze były "kawki" zgrzytające w zębach. Do eleganckich słodkich prezentów (bombonierki były później) należały rodzynki w czekoladzie. Całą piątkę kosztowała mała butelka Pepsi. Coca-Cola, z racji podziału kraju na strefy wpływów tych napojów, w Świebodzinie nie była dostępna.

Wśród słodyczy na rozwagę królowała, znikająca błyskawicznie chałwa, w miejsce której sprzedawano blok "lubuski" - twardą masę z połamanymi resztkami ciastek i wafli. Ojciec przywoził z delegacji do stolicy złocistą, kilogramową puszkę wedlowskiej chałwy. Choć odłupywana ledwie po drobince - dziwnie szybko kurczyła się w natłuszczonym papierku... Nie było mowy o gumie do żucia (co prawda pojawiały się tu i ówdzie czeskie i NRD-owskie ersatze). Cytrusy, jak każdy pamięta, "rzucano" przed świętami. O doniosłości wydarzenia świadczył wieczorny "Dziennik TV", podając, że na redzie szczecińskiego portu stoi statek z pomarańczami.

Murzynki - ciepłe lody w wafelku, preparowany ryż w przeźroczystych workach foliowych (nowość), pudrowe pastylki, mocno miętowe płaskie czekoladki, krówki, sugusy, lizaki "kogutki", czekoladki "Danusia" oraz czekolada po 19 zł, ustępowały największemu smakołykowi: mieszance wedlowskiej!

Pod choinką ubraną m.in. w małe "rajskie" jabłuszka, orzechy i cukierki czekoladowe z "Wedla" śpiewaliśmy: "Choć jednego bajecznego!", który to cukierek wspierany Pierrotem, teatralnym czy kawowym stanowi do dziś niebo w gębie.

To jednak było od święta. Na co dzień pitrasiliśmy na patelni cukier, zamieniając go w szklistą karmelową masę. Nasze mamy przekładały wafle słodką margarynowo-cukrową papką z dodatkiem kakao i dżemu, by później pokroić je w kostki, a kupowanie w cukierni ciasta czy pączków kojarzyło się z rozrzutnością, bądź nagłym przyjazdem gości.

Rzemiosło i gospodarka komunalna

Powojenny model rzemiosła, które traktowane było jako zbędny relikt kapitalizmu, wymagał, by każdy rzemieślnik należał do sobie właściwego, branżowego cechu (biuro Cechu Rzemiosł Różnych od lat mieści się na ul. Matejki). Wiązało się to ze szkoleniem młodzieży, czeladnikowaniem czy wreszcie z mistrzowskimi egzaminami zawodowymi.

Raz w roku restauracja "Jubileuszowa" (dziś bank przy ul. Piłsudskiego) gościła rzemieślników na balu korporacyjnym. Kelnerzy Zenek i Zbyszek uwijali się wśród pań majstrowych, na których nie było biżuterii z czeskiego "Jabloneksu"...

Złote, grube sygnety panów i odległość stolika od orkiestry świadczyły, kto może kandydować na starszego cechu.

Najbardziej znanymi (spokrewnionymi) rodzinami świebodzińskich patrycjuszy byli Wagnerowie (działający do dziś zakład zegarmistrzowski i optyczny) i Zydorowie (b. masarnia i sklep wędliniarski). Kiedy dzieci tych pierwszych zajmowały się zawodem ojca, to drudzy brylowali w sporcie (gry zespołowe). Ojcowie w czasie II wojny byli wywiezieni na przymusowe roboty do Schwiebusa i pozostali tu po 30-tym stycznia 1945 r., zajmując domy swych pracodawców. Robotnicy polscy (do 1945 r.) byli skoszarowani na końcu ul. Młyńskiej (budynek spłonął) za b. hotelikiem "Parysa". Podobnie jak wymienieni, w Świebodzinie pozostali m.in. P. Sobkowiak (który prowadził zakład rymarski), czy znany całemu miastu Marian Mlonek z Grzegorzewa. Na pobliskich wsiach było podobnie (w Glińsku - Andrzej Jarmuł z żoną).

Pamiętam powiedzonko Wagnera protoplasty, powtarzane do dziś przez Zbyszka - jego syna: "z rączki do rączki i nie ma gorączki!", oraz wizytę żołnierza wyzwolicielskiej armii, który żądał przeróbki jednego, dużego budzika na dwa zegarki na rękę.

Stanisław Kielich - niezrównany gawędziarz (niegdyś krajowy dziekan - senior inspektorów oświaty) opowiadał o gościu, któremu w latach powojennych zagrabiono zegarek pod ratuszem. Zgłaszając rzecz na komendzie MO podał, że sprawcą był Amerykanin. Co mówił? "Dawaj czasy!" Na to milicjanci, że to Rosjanin! "Ja tego nie powiedziałem", rzekł zainteresowany.

Dostawy towaru odbywały się m.in. przy pomocy końskich zaprzęgów. Podobnie wożono mąkę do piekarni, węgiel, materiały budowlane etc. Konie były ciężkie, belgijskie, z długimi, jasnymi grzywami i frędzlami kłaków nad szerokimi kopytami. Z wyładowanych po brzegi wozów najbardziej utkwiły mi w pamięci te z rozbiórkową cegłą. W tym miejscu należy dodać, że nikt prócz wróbli nie przejmował się "końskimi pączkami" na ulicach...

Rozbiórką budynków grożących zawaleniem zajmowała się firma pana Burnosa z ul. Świerczewskiego. Ten mężczyzna - potężnej postury, o mocnych, sękatych dłoniach, szerokich ramionach i ogorzałej twarzy, w płóciennej maciejówce - twardą ręką dzierżył lejce swych ardenów. Podobne firmy prowadzili panowie Szyszyło i Stanisław Korbut z ul. Poznańskiej. Jedynym z budynków, którego nie potrafili ugryźć, był zachowany do dziś narożnik ulic Poznańskiej i Jeziorowej (sklep z lampami i meblami kolonialnymi)

Gdzieś na wysokości masarni Zydora, po drugiej stronie ul. Dzierżyńskiego (dziś Żymierskiego) szewskie życie wiódł warsztat pana Wawrzyniaka (dziś sklepik z firanami). Lubiłem tam zachodzić, bo ojciec za każdym razem naciągał szewca, wiarusa z I wojny - gawędziarza i obieżyświata, na opowieści frontowe. Pan Wawrzyniak przeszedł na piechotę szlak bojowy z Wielkopolski do Francji, po szczęśliwym powrocie z frontu pomaszerował nad Adriatyk, skąd wrócił, by już z polskim orzełkiem na czapce pójść na Kijów. Podczas II wojny był kierownikiem gospodarstwa ogrodniczego (ca 80 ha!) w Kutschlau (Chociule) produkującego wyjątkowo dorodne warzywa (dynie miały do 30 kg) na rzecz wielkiego Berlina. Po przejściu frontu osiadł w Świebodzinie.

Ze stołecznego Petersburga pochodził fryzjer z ul. Głogowskiej - mistrz Michał Siedlecki. Jego ojciec cieszył się najwyższym zaufaniem rosyjskiego samodzierżawcy - bo co dzień trzymał brzytwę nad imperatorskim gardłem z racji funkcji nadwornego cyrulika czy też osobistego balwierza cara Aleksandra II.

Czekając w kolejce, zawsze czytałem oprawne w ramy dyplomy mistrzowskie. Kiedyś fryzjer odmówił ojcu usługi, bo kasłałem (koklusz), twierdząc, że to zaraźliwe. Od tego czasu ojciec strzygł się u któregoś z fryzjerów wilnian - braci Zakrzewskich (Pl. Wolności i Głogowska).

W zakładzie spółdzielni usługowo-wytwórczej strzygł Marian, który był wzorcowym przykładem polskiego turysty. Z własną grzałką zwalczaną przez wszystkie hotele, herbatką w saszetkach, konserwami i kabanosami zwiedzał Europę z "Gromadą", "Juventurem" i "Turystą", bo na "Orbis" mu nie starczało. Jak bajkę o żelaznym wilku opowiadał o sklepach wolnocłowych czy supermarketach... Niedawno słyszałem wywiad z Marianem w Radiu Zachód. Nie zmienił się: strzyże i snuje opowieści do ucha klientom w Międzyrzeczu.

Z szacunku dla historii miasta należy dodać, że w lokalu Mariana - pod siedzibą notariusza (dziś sklep obuwniczy) - stawał na popas elektor saski.

Dziś strzygę się u Zenka Hoffmanna na Głogowskiej, następcy Siedleckiego. Dziwi mnie, że do czesania mniej i mniej, a usługa coraz droższa... Prócz włosów żal mi także niegdysiejszego, secesyjnego wystroju fryzjerni zastąpionego przez plastykową boazerię.

Świebodzińscy rzemieślnicy zarabiali dużo i dużo wydawali. Karciany hazard był ogólnie znaną słabością tych, którzy strasznie ciężko pracowali, by lekką ręką kłaść pięć kart na zielonym stoliku.

Kochali się w samochodach, które zmieniali co sezon, powodując zazdrość kolegów. Wyprawiali takie przyjęcia w Poznaniu, że "smutni panowie" dzwonili nocą do Świebodzina, pytając, czy taki to a taki obywatel grodu (tu: znany malarz elewacji) ma legalne środki na takie brewerie w sercu Wielkopolski! Inni, jak to w życiu, fundowali młodziutkim panienkom bluzki z "Peweksu" i sukienki z grempliny czy też lokowali większe kwoty w banku ziemskim, tj. pod ziemią - kupując działki budowlane w Poznaniu czy Wrocławiu.

Gazownia

Została po niej charakterystyczna, wielokątna budowla mieszcząca niegdyś podnoszący się, a potem opadający zbiornik. Rozżarzony na pomarańczowo koks - wywożony małym wózkiem z pieca i obficie zlewany wodą - najlepiej było kupować wczesnym rankiem. Kęsy węgla parowały, potężne bryły staczały się pod nogi, pod spodem zaś był mokry miał, który pozostawał spóźnialskim. Kupno koksu wiązało się z jego zabunkrowaniem, które było robotą ciężką i niewdzięczną. Dziś - przy ogrzewaniu gazowym - staje się dawnym, miłym, rzewnie wspominanym zajęciem.

W świątek i piątek w powietrzu unosił się kwaśny dym zmieszany z parą, który przypominał, że wysłużona gazowania pracuje. Skończyło się to z chwilą symbolicznego odpalenia przez Naczelnika MiG Mirosława Algierskiego pierwszej "świeczki" z gazem ziemnym (przy d. restauracji "Lubuska" na ul. Głogowskiej). Gaz doprowadzono z Rakoniewic za Wolsztynem.

Jeśli o gazie mowa, nie sposób pominąć najbardziej wstydliwego problemu miasta. Dla obcych było to jezioro Zamkowe, dla swoich ze wschodnim zaśpiewem po prostu "Gawnianka". Zaduch od strony jeziora i starej oczyszczalni ścieków dawał się we znaki, szczególnie przy wschodnim wietrze. W ciepłe wieczory nie można było otworzyć okna. W autobusach jadących obok jeziora pasażerowie podejrzliwie spoglądali na towarzyszy podróży...

Dzięki staraniom naczelników H. Panufnika i C. Gordzelewskiego wybudowano oczyszczalnię i smrodliwy problem rozwiał się (prawie) sam.

W miejskiej łaźni

Łaźnia miejska PGKiM (dziś adaptowana na świątynię) stała skromnie przy gazowni. Pamiętam poczekalnię z okienkiem kasy biletowej, w którym widniała kasjerka p. Anna Michałowska niegdyś znany popularyzator walki z amerykańską stonką. Cennik biletów zawierał dwie usługi (wanna i natrysk). Filigranowa postać kasjerki, z laseczką i nieodłączną torebką na pasku, była przeciwieństwem krążącej majestatycznie po łaźni pani Marii, żony Stefana Podlipskiego, wileńskiego taksówkarza i mechanika. Podlipski przez czas jakiś prowadził warsztat na ul. 22 Lipca. Przed wojną był członkiem Związku Automobilistów RP.

Jego syn Karol przechowuje do dziś dokumenty kredytowe taksówki - Forda, kupionej z ulgą dla taksówkarzy (papiery wciśnięte są w przedwojenną mapę korytarzy lotniczych Luftwaffe nad Schwiebusem). Karol był kiedyś zbieraczem autografów sportowców i z racji nieprzeciętnej postury - pierwszą w Świebodzinie (jednoosobową) agencją ochrony podczas koncertów rockowych w domu kultury.

Łaźnia nie była koedukacyjna. Pani Podlipska - oceniając jako "niegroźnych" - malców i niedorostków wpuszczała na "babską" stronę. Zaparowane pod sufit kabiny oddzielono wykafelkowanymi na zielono murkami, a wizyty kończyły się "wypukiwaniem" gości. Łaźnia była za ciasna, gdy przychodzili mieszkańcy internatów. Z czasem liczba łazienek w mieście tak wzrosła, że łaźnia umarła śmiercią naturalną. Pozostał po niej szpetny komin sterczący do dziś przy ścianie świątyni.

Gniade konie w podwórzu opodal utrzymywane były przez Przedsiębiorstwo Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej z przeznaczeniem do karawanu. Prawie wszystkie pogrzeby rozpoczynały się od deportacji z domu zmarłego. Kondukty szły przez całe miasto. Karawan z woźnicą - żałobnikiem na koźle był czarny, przeszklony i błyszczący. Srebrzenia, kandelabry, kryształowe, mrożone czy też misternie piaskowane szyby z roślinnymi motywami oraz bogato zdobiona trumna obłożona kwieciem - dla nas, dzieciaków zawsze stanowiły "atrakcyjny widok".

Wtedy to krążył dowcip o wnuczku, który zanosił się płaczem, idąc za trumną dziadka. Na uwagi żałobników odpowiadał, szlochając: "Ja mam w d.... dziadka! Ja chcę na karawan!".

Przeciwieństwem tego smutnego obrazu były konie cygańskich taborów, które przemierzały miasto pryncypialną ulicą (wszak obwodnicy jeszcze nie było). Wozy lśniące od lakieru, duże, przeźroczyste szyby w ścianach pudeł, za którymi błyskała biel pościeli i amarant poszewek. Kolorowo i wesoło. Zazdrościliśmy wtedy dzieciom z taboru, że nie muszą chodzić do szkoły.

Z czasem Cyganów osiedlono. Na rogu ulic Krótkiej i Sikorskiego, w budynku po Władku Dyndzie i Stasiu Usakowskim (bokser, repatriant z ZSRR w 1956 r.) zamieszkali państwo Siwakowie. Jak to chłopcy - szybko zaprzyjaźniliśmy się z nowymi kolegami, którzy z wypełnianiem obowiązku szkolnego zawsze mieli perypetie. W tym miejscu stoi dziś rachityczny pawilonik po punkcie sprzedaży prasy.

Kazimierz Gancewski


komentarz[2] |

© 2001-2012 by Robert Ziach C&Co. A.G.™ ® 2012 by Schwiebus.pl
Wszelkie prawa zastrzeżone.

0.011 | powered by jPORTAL 2