Od legendy do faktów
Martyrium und Heldentum Ostdeutscher Frauen - Ein Ausschnitt aus der Schlesischen Passion 1945/46
Dr. Johannes Kaps
Munchen 1954 r.
Schwiebus (obecnie Świebodzin), Kreis Züllichau – Schwiebus (dawniej powiat sulechowsko – świebodziński).
30 stycznia 1945 r. Schwiebus (Świebodzin) był całkowicie otoczony przez drugą armię białoruską. Armia Czerwona dotarła przez Jordan – Paradies (obecnie Jordanowo – Gościkowo) do Sternberg (obecnie Torzym), na południu zdobyła Bomst (obecnie Babimost), Unruhstadt (obecnie Kargowa) i Züllichau (obecnie Sulechów), miasta, które teraz są prawie całkowicie zniszczone. 1 lutego 1945 r. około godz. 07:00 rano rosyjska kawaleria i wojska pancerne wkroczyły do Schwiebus (Świebodzin). Szpital św. Józefa, który funkcjonował jako szpital rezerwowy 101, został natychmiast zajęty przez Rosjan. Lüscher, człowiek leczący metodami niekonwencjonalnymi, podał się wobec Rosjan za ordynatora i jest odpowiedzialny za wiele okropnych zdarzeń. Siostra M. Edmara broniła się przed gwałtem i została zamordowana strzałem w głowę; ona jest pochowana w ogrodzie probostwa. Pierwsze cztery dni okupacji były znośne, oczywiście były kradzieże (zegarków, pierścionków) i gwałty na kobietach i dziewczynach. Ale cały koszmar rozpoczął się 5 lutego. Siostry M. Aphrodidia i Lybia a także wypędzony przez gestapo proboszcz Konrad D. znaleźli schronienie w moim domu. Proboszcz codziennie odprawiał w naszym mieszkaniu Mszę św. Na oczach mojej żony i dzieci rosyjski major zamordował strzałem w głowę siostrę Lybię, która dzięki znajomości języka polskiego nie dopuściła do tego, aby ten major uprowadził nasze najmłodsze dziecko, które miało wtedy 3 lata. Zabójstwa, gwałty, pożary należały do porządku dziennego. Gwałcono wszystkich: od dziecka do staruszki w domu spokojnej starości, a jeśli nie było to możliwe z powodu wieku, uderzeniem kolbą rozbijano kobietom czaszkę. Prawie wszystkie siostry szpitala św. Józefa ukrywały się na poddaszu plebani lub kościoła. Lüscher zdradził Rosjanom kryjówkę kobiet: s. M. Speciosa, Orlanda, Leutberga i inne siostry, których nazwisk nie pamiętam, zostały zamordowane w domu przy Salkaustraße. Na początku marca 1945 roku wraz z sześcioma innymi osobami szukałem w całym mieście ich zwłok, aby zapobiec epidemii.
Kiedy je znaleźliśmy, okazało się, że ich zwłoki były porozrzucane i poćwiartowane.
Kobieta, która była świadkiem naocznym tych zajść i która zmarła przedwcześnie wskutek drastycznych przeżyć, opisywała te zajścia w następujący sposób:
Pod koniec stycznia 1945 roku po wkroczeniu Rosjan do Schwiebus (Świebodzin) zostaliśmy wypędzeni z domu przez Rosjan o godz. 05:00 pod wieczór. Zanim to jednak nastąpiło, do godz. 04:00 siostry musiały przyszykować dom na transport rannych Rosjan. Siostrze Oberin, która prosiła, aby zostawić nam trochę miejsca, zagrożono rozstrzelaniem. Noc spędziłyśmy na plebanii, a następnego dnia część sióstr musiała prosić o miejsce u rodzin. Najgorszym dniem była sobota kapłańska w lutym. Rano ok. godz. 09:00 do mieszkania weszło dwóch Kozaków, którzy wyrzucili właścicielkę. My, tzn. trzy siostry zostałyśmy same z tymi bestiami. Na początku pobili nas gałązkami wierzbowymi. Stałyśmy w rzędzie a jeden Kozak chwycił jedną siostrę za ramię i chciał ją wciągnąć do pokoju obok. Zobaczył jednak młodszą siostrę i ruszył w jej stronę. Ona cofała się, broniła rękoma i krzyczała: „Proszę mnie nie dotykać, proszę strzelać!” Kozak ściągnął karabin maszynowy i tym samym momencie siostra osunęła się koło szafy, trafiona w czoło przez jedną z kul, tak, że mózg wydostał się przez potylicę. Żyła jeszcze dwie godziny, umierała w strasznych jękach. Przytomność umysłu innej siostry w tych momentach była godna podziwu. Klęczała przy umierającej siostrze i wypowiadała na głos krótkie modlitwy. Jeszcze nigdy w życiu nie słyszałam tak żarliwej modlitwy.
Strzał usłyszał drugi Rosjanin, który zaraz przyszedł, zawołał Kozaka i rozmawiał z nim. Potem zniknęli, w przeciwnym razie spotkałby nas zapewne taki sam los jak naszą współsiostrę, bo za żadną cenę nie oddałybyśmy najważniejszego. Zaraz sprowadzono tamtejszego duchownego i w obecności modlących się kapłanów i sióstr nasza współsiostra odeszła do wiecznej ojczyzny.
Tego samego dnia o godz. 08:00 wieczorem podjechał pod plebanię samochód, z którego wysiadło dwóch kompletnie pijanych rosyjskich oficerów i Ukrainka. Zażądali, aby przyszły cztery siostry, które będą urządzały lazaret. W Schwiebus {Świebodzin) nie było wtedy oświetlenia. Musiały przyjść siostry, spośród których wyszukano cztery w wieku poniżej 50 lat. Dwie z nich uciekły. Te bestie tak długo szalały i strzelały, aż siostry znajdujące się na najwyższym piętrze usłyszały hałas i zeszły na dół, aby zobaczyć, co się tam działo. Dwie młodsze uzdolnione siostry dobrowolnie zaofiarowały, że pójdą zamiast dwóch innych sióstr, mimo, że wiedziały, co ich czeka.
Miały wrócić po dwóch godzinach, aby zastąpiły je cztery inne siostry. Wszyscy domyślali się, że to była tylko wymówka. Przy wyjściu siostry oddały starszym siostrom pierścionki i zegarki. Ich ostatnie słowa brzmiały: „Nigdy więcej już nie wrócimy". Każde późniejsze ich poszukiwanie nie przyniosło rezultatów. Rzekomo dwie z nich miały być rozstrzelane, jedna zginąć od ran zadanych nożem a jedna miała nie mieć głowy. Zostałyśmy tam jeszcze chwilę. Nagabywania nie było końca. Dzień i noc ktoś przychodził i wychodził. Każdy chciał mieć coś z naszego dobytku, jaki udało się nam jeszcze uratować. To były okropne dni i noce dla naszych dusz i ciał. Następny tydzień znowu zażądał od nas nowej ofiary. Jedna z sióstr, która dobrze znała język polski, zajmowała się ochroną pewnej rodziny lekarza. Często zapobiegała nieszczęściom w tej rodzinie, aż do pewnego wieczora, kiedy do domu przyszli pijani oficerowie i chcieli mieć na noc małą dziewczynkę. Siostra użyła wszelkiej możliwej perswazji a oni zrezygnowali. Dziecko było uratowane, ale oni teraz chcieli mieć kobietę. Siostra znowu zaczęła ich pospiesznie namawiać, aby zaniechali tego pomysłu. W rezultacie otrzymała strzał w głowę. Lybia to już szósta siostra, która była ofiarą tych bestii.
Wczesnym rankiem mieliśmy codziennie w kościele parafialnym Mszę Św., wolno nam było przyjmować Zbawiciela, choć było to związane z niebezpieczeństwem, a każdego dnia udzielana nam była absolucja generalna. Pewnego dnia obu kapłanów zabrano do pracy, z której już nigdy więcej nie wrócili. 12 lutego wszystkie zostałyśmy wypędzone ze Schwiebus (Świebodzin). A teraz dokąd? To było pytanie napełniające strachem. Starsze i schorowane siostry nie mogły już iść dalej. W obozie, w którym wcześniej przebywali uwięzieni Rosjanie, znalazłyśmy magazyn ze słomą. Do kwietnia koczowałyśmy tam w strasznych warunkach. Razem z nami było wiele innych kobiet, mężczyzn i dzieci. Żeby nie umrzeć z głodu, musiałyśmy z wielkim strachem szukać ziemniaków w pustych piwnicach. To było jedyne, co miałyśmy do jedzenia. Niemiecki tłumacz rosyjskiego komendanta współczuł nam, nie mógł nam jednak początkowo pomóc. Długie noce i te ciągłe przychodzenie tych bestii, krzyk i wołanie o pomoc kobiet i dziewcząt oraz strach - tego się nie da opisać. W kwietniu 1945 r. zostałyśmy uwolnione i udałyśmy się do tamtejszej szkoły, gdzie byłyśmy same wraz z naszymi staruszkami i jedną młodą dziewczyną. Było dwanaście sióstr, które zajmowały się chorymi, towarzyszyły umierającym i chowały zmarłych, robiąc wszystko najlepiej, jak tylko potrafiły. A księdza nie można było nigdzie znaleźć.
W maju 1945r. pozwolono nam powrócić do jednej części naszego domu. Nie było już prawie żadnych Rosjan a w naszym szpitalu znajdowali się ranni Polacy. My nie miałyśmy jednak do niego wstępu. W domu nie można było niczego znaleźć oprócz brudu, tylko brudu. W ogrodzie zgliszcza, z których wyciągałyśmy to, co było nam potrzebne. Ze słomy i starych szmat zrobiłyśmy sobie legowisko, głód znowu był naszym gościem. Musiałyśmy wtedy obierać ziemniaki dla polskiego lazaretu i dostawałyśmy za to trochę zupy ziemniaczanej, która częściej przypominała pomyje. Jedzenie, które pozostało w lazarecie, było zasypywane w dołach, ale nam go nie dano. Tymczasem siostry, które były w stanie pracować, przydzielono do opieki nad chorymi Niemcami z okolicy i w polskim szpitalu. Tam też było tylko trochę wodnistej zupy i czasami kawałek suchego chleba. Siostrom przydzielano tylko prace najniższego szczebla i dyżury nocne. I tak minęło kolejnych kilka tygodni pełnych niedostatków. Gdyby siostry posłane do opieki nad ludźmi na wsi nie przysyłały nam czegoś do jedzenia, na pewno powoli umarłybyśmy z głodu.
Koniec czerwca 1945 r. oznaczał nowy cios. Wczesnym rankiem przyszła polska milicja: „Za dziesięć minut opuścić dom i zabrać za sobą tylko 20 kilogramów!” Dobrych rzeczy w ogóle nie pozwolono siostrom zabrać. Jeśli polska milicja znalazła coś jeszcze, to zabierała. Pokoje zamknięto, a my musiałyśmy z pustymi rękoma udać się w nieznane. Tylko dokąd iść w tej strasznej burzy i deszczu? W kolumnie 800 osób maszerowaliśmy przez ulice bez żadnego planu i celu. Polscy żołnierze towarzyszyli nam. W rowach przydrożnych leżały zwłoki dorosłych i dzieci, porozbijane samochody, łóżka, meble itd. Pod wieczór szukaliśmy schronienia w pustych domach. Przemoczeni i przemarznięci mimo letniej pory. Na dodatek dokuczały nam robaki. I tak przez 70 kilometrów. We Frankfurcie nad Odrą zostawiono nas samym sobie. Żołnierze dostali polecenie, aby nas tam doprowadzić. Nędznych i chorych oddaliśmy się w ręce losu. Jedną noc spędziłyśmy u tamtejszych Sióstr Miłosierdzia, których dom został zbombardowany i które znalazły tam przejściowo schronienie. Pewien kierowca, który przewoził samochodem poszkodowanych do miejscowości Königswusterhausen, ulitował się nad nami, które byłyśmy chore i wyczerpane, i podwiózł nas. Na własne ryzyko zawiózł nas do Potsdam (Poczdam) i tam nas wysadził. Udzielałyśmy się w tamtejszym szpitalu, a potem nasi przełożeni przydzielili nam obszar pracy.
Raport nr 146
Schwiebus (obecnie Świebodzin), Kreis Züllichau-Schwiebus (dawniej powiat świebodzińsko-sulechowski)
27 stycznia 1945 r. pierwsza białoruska armia ciągnęła przez granicę Rzeszy przy Neu-Bentschen (obecnie Zbąszynek), Bomst (obecnie Babimost) i Unruhstadt (obecnie Kargowa), na północy przy Tirschtiegel (obecnie Trzciel). 30 stycznia 1945 r. Schwiebus (Świebodzin) był okrążony, ponieważ Rosjanie zdobyli Rentschen (obecnie Radoszyn), Kutschlau (obecnie Chociule), Jordan (obecnie Jordanowo) i Mühlbock (obecnie Ołobok). 1 lutego 1945 r. około godz. 07:00 rano, kiedy jeszcze byliśmy na Mszy św. w kościele, rosyjskie wojsko wkroczyło do miasta Schwiebus (Świebodzin), które skapitulowało. Dotychczas miasto nie ucierpiało z powodu wojny, dlatego teraz dotknęło je większe cierpienie.
Pierwsze oddziały, które przechodziły przez miasto, ukradły rzeczy wartościowe (zegarki, pierścionki itp.), jednak męczeństwo mieszkańców nastąpiło dnia trzeciego. Zabójstwa, pożary, kradzieże i gwałty były na porządku dziennym, i nieważne było, czy dotyczyły one dziesięcioletnich dzieci czy staruszek w domu spokojnej starości. Więcej niż jedna trzecia miasta spłonęła. Natychmiast swoją potworną działalność rozpoczął rosyjski Państwowy Zarząd Polityczny (GPU). Knuty, karabiny maszynowe, pistolety, broń, pijaństwo do nieprzytomności, pożary, gwałty i zabójstwa: to wszystko panowało teraz w niemieckim mieście. Wielu ludzi - ok. jednej siódmej mieszkańców nie dało rady - popełniło samobójstwo w akcie rozpaczy. Sklepy, mieszkania i apteki zostały całkowicie splądrowane a przedmioty wyrzucone na ulice lub do ogrodów. I nieważne czy chodziło o lekarstwa, zabawki dla dzieci, wyposażenie mieszkań czy sprzęty domowe. W tym całym chaosie jeździły czołgi. Domy paliły się jak pochodnie. Nasz szpital św. Józefa i szpital ewangelicki zostały doszczętnie splądrowane. Chodziłem później przez puste pomieszczenia, w których leżały pierze z porozcinanych łóżek, podarte książki, na których porozlewany był syrop i przetwory. Zwieńczeniem kultury, która do nas dotarła, były ludzkie odchody w ogromnej ilości. Taki obraz można przyporządkować każdemu domowi.
7 lutego 1945 r. Rosjanie zabrali do niewoli i umieścili w rosyjskim obozie jeńców wojennych wszystkich mężczyzn z miasta. Nieważne czy byli oni wojskowymi czy cywilami, duchownymi, lekarzami czy kimś innym. Obóz ten znajdował się w okolicy miasta Reppen (obecnie Rzepin), ponieważ teraz już trwały walki o Frankfurt nad Odrą. W tym transporcie było nas 11000 (jedenaście tysięcy) mężczyzn. Obok mnie maszerował nasz proboszcz oraz Józef Fuhrmann, nasz wikariusz okręgowy, który zmarł w Rosji 1 września 1946 r. Tam pracował w cegielni. Bardzo osłabł z powodu ciężkiej pracy i brakującego jedzenia i nabawił się ciężkiej choroby serca. Rosyjska lekarka obozowa napisała, że jest obłożnie chory, niezdolny do pracy. W połowie września miał powrócić do ojczyzny. Jednak nadzorca, który był volksdeutschem, zmusił go do pracy, która zakończyła się śmiercią w ciągu dwóch, trzech dni.
22 lutego 1945 r., na krótko przed transportem do Rosji, udało mi się zbiec. 24 lutego dotarłem na pieszo przez Sternberg (obecnie Torzym), w którym prawie wszystko było podziurawione pociskami, do Schwiebus (Świebodzina).
W Schwiebus (Świebodzinie) nie było Niemców, domy były doszczętnie splądrowane, przerażająco brudne. Spłonął prawie cały rynek, tak samo wiele domów na Kirchstraße (obecnie ul. Kościelna), Glogauerstraße (obecnie ulica Głogowska) i na Lindenplatz (obecnie Plac Wolności). Wszędzie zwłoki żołnierzy, kobiet i mężczyzn.
Kościół wyglądał przerażająco. Powyłamywane drzwi, ławki częściowo zniszczone, na podłodze pełno szkła i butelek po wódce, ornaty najczęściej podarte, tak samo alby, komże, i na wszystkim pełno odchodów. Wyłamane drzwiczki tabernakulum, rozbita wieczna lampka, tak samo organy. Już przed kościołem leżały porozbijane piszczałki organowe. Strzelali w sklepienie i w ambonę. Figura Najświętszego Serca Pana Jezusa i anioły w ołtarzu Maryjnym nie miały rąk. Wysadzili w powietrze szafę pancerną i zrabowali jej zawartość. Pan doktor M. zakopał najcenniejsze naczynia.
W Sobotę Wielkanocną, 31 marca 1945 r., odnalazłem przez przypadek moją żonę i pięcioro naszych dzieci. Oni uciekli do K. do naszego przyjaciela, księdza proboszcza H.H. Schulza, który mimo swego wieku 70 lat w sposób heroiczny chronił niemieckie kobiety i dziewczęta. Zmarł po tym strasznym pieszym marszu w sierpniu 1945 r. w Berlinie.
Raport nr 187
Ostatnie dni z życia księdza proboszcza Ericha Scholtyssek w Rentschen (obecnie Radoszyn), Kreis Züllichau-Schwiebus (dawniej Powiat świebodzińsko-sulechowski)(ur. 28 lutego 1906 r., wyświęcony 2 lutego 1930 r., rozstrzelany 31 stycznia 1945 r.)
30 stycznia 1945 r. o godz. 07:00 rano ksiądz proboszcz Scholtyssek odprawił ostatnią w swoim życiu Mszę św. Około godz. 09:30 do Rentschen (Radoszyn) przybyły pierwsze sowieckie czołgi, które zatrzymały się tutaj do ok. godz. 5.00 po południu, a następnie w zgodzie opuściły parafię. Zaraz po tym do wsi przybyli kolejni Sowieci. Jakiś jeździec zagroził, że nas rozstrzela i zażądał od nas zegarków, których i tak już nie mieliśmy. Ksiądz proboszcz Scholtyssek powiedział wtedy: „Chcemy teraz modlić się na różańcu, bo nie wiemy czy dożyjemy do jutra!" W nocy w sąsiedniej wiosce Mühlbock (obecnie Ołobok) słychać było głośną strzelaninę. Ksiądz proboszcz poszedł do kościoła i przyniósł puszkę z konsekrowanymi hostiami, żeby nam udzielić Komunii św. W tym czasie do wioski przybył Wehrmacht i doszło do starcia z nadciągającymi sowieckimi oddziałami pancernymi, podczas którego zapaliła się drewutnia przy plebanii. Ksiądz proboszcz Scholtyssek zawołał nas, a my próbowaliśmy ugasić pożar. W tym czasie, ok. godz. 09:30 przed południem, na podwórko przyszło czterech żołnierzy sowieckich, którzy zawołali księdza proboszcza i go przeszukali. Zażądali, aby poszedł z nimi do komendanta. Kiedy sprzeciwiliśmy się temu, wyjaśnili, że nie mamy się czego bać, on zaraz wróci. Miałem zamiar pójść razem z nim, ale ksiądz proboszcz zatrzymał mnie i chciał, abym pomagał przy gaszeniu pożaru. On miał być zaraz z powrotem.
Ale jednak już nie wrócił. Nie usłyszeliśmy też niczego o nim, więc musieliśmy przyjąć, że zabrali go. W następnych dniach nie wolno nam było opuścić domu. Po około czternastu dniach usunęli wszystkich mieszkańców wioski a my musieliśmy udać się ok. 15 km w kierunku wschodnim. Po kolejnych czternastu dniach mogliśmy wrócić do Rentschen (Radoszyn). Zaraz po naszym powrocie dzieci, które musiały zagonić krowy, znalazły księdza proboszcza w żwirowni poza wioską. Był martwy, z tyłu głowy przy prawym uchu widać było ranę postrzałową. Obok niego leżało jeszcze 15 martwych żołnierzy. Kiedy zabieraliśmy jego ciało, działania wojenne jeszcze trwały, więc nie dowiedzieliśmy się czy został on zastrzelony celowo czy przypadkiem. Nie jest wykluczone, że w drodze od komendanta proboszcz usłyszał wołanie jednego z rannych Niemców leżących nieopodal i właśnie wtedy zginął. To musiało mieć miejsce w wiosce; a potem go wynieśli. My znaleźliśmy go 1 marca 1945 r. a 5 marca polskie władze gminne zezwoliły na jego pochówek. Ksiądz proboszcz Scholtyssek został pochowany tam, gdzie go znaleźliśmy.
Chciałbym jeszcze dodać, że po powrocie do wsi Rentschen (Radoszyn) znaleźliśmy puszkę z konsekrowanymi hostiami, która była ukryta w piwnicy. Pod wpływem szybko zmieniających się zdarzeń ksiądz proboszcz Scholtyssek nie znalazł możliwości, aby nas o tym poinformować lub udzielić nam Komunii św. Razem z pozostającymi u nas ludźmi wierzącymi spożyliśmy te konsekrowane hostie, aby uchronić je przed zbezczeszczeniem.
Wybrane fragmenty w tłumaczeniu Alicji Pitak
Czytaj więcej:
Świebodzińska legenda
Od legendy do faktów
Boromeuszki cd...
Odkrywane tajemnice
Los Sióstr cd...
inne:
Zabytkowy kłopot
|