Schwiebus (obecnie Świebodzin), miasteczko położone przy linii kolejowej Berlin – Posen (obecnie Poznań), stanowił w latach wojennych 1939/45 miejsce dobroczynnej działalności naszych placówek jak i okropnych wydarzeń. Wiele dobra czyniły siostry Boromeuszki.
Szpital ze 130 łóżkami
Dom dziecka ze 100 miejscami
Przedszkole i świetlica z 140 dziećmi
Dom spokojnej starości z 12 mieszkańcami
Internat z 12 dziewczętami
Opieka ambulatoryjna, kąpiele medyczne, posługa w kościele, 10-morgowy ogród, stajnie, to stanowiło miejsce działalności naszego konwentu. Nowy budynek szpitala łączył stary budynek z zamkiem, który służył jako mieszkanie sióstr.
Nagły koniec przyniosły zamieszki tzw. III Rzeszy pod rządami Hitlera. Poprzez zarządzenie Wehrmachtu dzieci zostały przewiezione do Straußbergu, chorzy do Züllichau (obecnie Sulechów), przedszkole zostało przeniesione do ulicę Gerberstraße (obecnie ulica Garbarska) a wszystkie pomieszczenia zostały przygotowane dla rannych, w których znalazło się około 300 łóżek (lazaret główny). Ponieważ nie wystarczyło tych miejsc, w 3 pobliskich szkołach urządzono lazarety częściowe. Oficerowie Wehrmachtu zajęli willę na Schloßstraße (obecnie ulica Zamkowa). Nasze siostry pozostały w zamku i przejęły odpowiedzialność za opiekę w lazaretach. Można było odtąd umieścić 1000 osób. Naczelnym lekarzem był lekarz wojskowy Oberfeldarzt dr Masso, siostrą przełożoną s. M. Engelharda, naczelną siostrą ekonomistką M. Effigenia. Wszystkie siostry zajmujące się dziećmi przeszkolono podczas intensywnych kursów jako opiekunki i zatrudniono w domu głównym. W lazaretach częściowych był personel świecki. Szkołami kierowały zaś s. M. Aphrodisia i s. M. Petrussa. Kapelanem wojskowym był ksiądz Fuhrmann ze Schwiebus.
Nadeszły święta Bożego Narodzenia 1944r. W oddali grzmiały działa. Przybywający ranni opowiadali po kryjomu o załamaniu się frontu; lekko rannych żołnierzy przewożono do lazaretów domowych. W dzień i w nocy alarm powietrzny, zamieszki wśród ludności cywilnej, przerażające wieści od rannych, którzy jako kamuflaż odkładali sobie pranie a następnie używali go jako okrycie na śniegu. Wszystkich podejrzanych żołnierzy, którzy zbiegli z frontu, rozstrzeliwano z zimną krwią. Dowództwo miał teraz dr Kondayne.
Nadszedł dzień 22 stycznia. Przygotowano pierwsze transporty w głąb kraju. Na życzenie lekarza wojskowego młodsze siostry miały towarzyszyć tym transportom. Jednak...
Część ludności zbiegła na pieszo przez Lago (najprawdopodobniej chodzi o dzisiejszy Łagów - przyp. tłum.). Pociąg z rannymi i uciekinierami został zbombardowany za miastem Schwiebus (ob. Świebodzin), wszyscy zginęli - w tym kilku oficerów, którzy chcieli zbiec po kryjomu. Lekarze jednak zostali przy rannych, których liczba stale wzrastała. 27 stycznia odjechał ostatni transport, w którym uciekła nasza siostra piekarz, która nie mogła znieść lęków ostatnich dni. Teraz przebywa ona w domu spokojnej starości w Neisse-Neuland (obecnie Nysa). 28 stycznia opróżniono wszystkie szkoły a rannych przeniesiono do lazaretu głównego. Najcięższa praca nocna dla naszych sióstr. Najświętszy Sakrament z kościoła i kaplicy przeniesiono do schronu przeciwlotniczego. Przewielebny ksiądz proboszcz dr Müller po raz ostatni odprawił Mszę św. w schronie i przechował ostatnie konsekrowane hostie w tylnej wnęce schronu przeciwlotniczego. Tylko siostry wiedziały o tym. W kościele i kaplicy zgasło wieczne światło!
Wielu mieszkańców miasta szukało odtąd schronienia w schronie u sióstr. Wspólnie odmawiano tam różaniec, podczas gdy na zewnątrz rozlegał się huk armat. Niektóre siostry na zmianę opiekowały się rannymi Niemcami, Belgami, Włochami, Francuzami i dezerterami. Wszyscy zerwali z mundurów odznaki rang, karabiny wyrzucono na ulicę przed domem głównym.
28 stycznia uciekli wszyscy oficerowie, pozostał tylko lekarz. Jeszcze raz zasugerowano siostrom, aby na pieszo uciekały do Lago. Starsze siostry płakały, ponieważ było to dla nich niemożliwe. Jednomyślnie postanowiono, że pozostać powinny także młodsze siostry, które też tego chciały. Z tajnej radiostacji odzywał się głos ojca Odilo: "Niemcy, wytrzymajcie, Rosjanin przychodzi jako przyjaciel, Stalin obiecuje wam wszelką ochronę!" Wierzyliśmy w to wtedy. Dzisiaj wiemy, że ten komunikat był kłamstwem. Na prośbę ludności cywilnej s. Aphrodisia i s. Petrussa odważyły się pójść do dowodzącego oficera SS, który potajemnie przebywał w willi na Schloßstraße (ob. ul. Zamkowa). Ten omawiał - pochylony nad mapą - nowy atak. Przedstawiłyśmy mu złe położenie ludności cywilnej, która nie otrzymała wezwania do opuszczenia. Na naszą wypowiedź złożoną pod przysięgą odpowiedział on tylko: "czekać"!
Nadeszła noc i przyniosła nam straszne wieści i pracę. Oficer wraz z ostatnimi oddziałami desperacko zaryzykował przełamanie oblężenia. Pod Mühlbock (obecnie Ołobok) wpadli oni w blokujące łańcuchy. Ostatnia walka dostarczyła nam wielu ciężko rannych. Przyjaciele i wrogowie, umierający i martwi. Częściowo zwłoki leżały podwójnie jedne na drugich. Do pobliskiego rowu strzeleckiego mogłyśmy układać je tylko potrójnie, warstwa śniegu stała się całunem. Od rana do wieczora dwóch duchownych bezustannie udzielało umierającym świętego namaszczenia. Młody, 16-letni żołnierz straszliwie wołał swojej matki. Mogłyśmy tylko zamknąć mu martwe oczy.
Teraz we wszystkich oknach pokazałyśmy białe chusty. Oczekiwałyśmy nieprzyjaciela. Ksiądz proboszcz udzielił nam jeszcze raz komunii świętej i absolucji. W mieście na rynku widziano, jak pierwszy Rosjanin pistoletem maszynowym strzelał w więźbę dachową gospody "Unter den Lauben", krótko po czym wybuchł ogień. Pożary były także wokół miasta. 1 lutego do domu wtargnęła rosyjska horda i zażądała rozmawiać z przełożoną. Rosyjski generał, który dobrze mówił po niemiecku, polecił, aby siostry poszły do kasyna. Pełne trwogi stałyśmy tam wszystkie. Zapytał się nas, czy byłybyśmy skłonne opiekować się rannymi Rosjanami. Obiecał nam swoją ochronę w zamian za naszą zgodę. Już toczyły się czołgi i ambulanse. Wszystkie pokoje, wszystkie korytarze, wszystkie kąty zajmowali ciężko ranni. Niektórzy byli okropnie okaleczeni i krzyczeli - brakowało lekarstw i materiałów opatrunkowych. Tłumacz poinstruował nas, że wszystko szło pozornie dobrze. Młodsze siostry opiekowały się rannymi, przyjaciółmi i wrogami, starsze troszczyły się o kuchnię i dom. Jeszcze byłyśmy wszystkie siostry razem. Nie było tylko s. Hireny, która uciekła do swoich krewnych w Gräditz (obecnie Grodziszcze). Jednak tam też szło jej bardzo źle.
Nadszedł dzień 2 lutego - ostatnia Msza św.! W południe przybył dziki oddział Rosjan. Wypędził nas z domu, nie wolno nam było więcej opiekować się rannymi, tylko jedna siostra mogła pełnić nocny dyżur. S. Petrussa znajdowała się pod opieką tłumacza. Siostry uciekły do pobliskich domów i na plebanię; część do pobliskiej willi do dr Wulko, część do przedszkola na Gerberstraße (obecnie ulica Garbarska), część do budynku gospodarczego. Czołgi toczyły się a nad dachami huczały samoloty szturmowe. Słychać było krzyki kobiet męczonych przez Rosjan. Skulone modliłyśmy się cicho na różańcu i czekałyśmy na nasz koniec. Przyszedł wtedy goniec z wiadomością: "U dr Wulko leży rozstrzelana s. Libia". Rosjanie wdarli się, chcieli zgwałcić 10-letnią córeczkę, siostra chciała ją chronić i musiała przy tym umrzeć. Rodzina lekarza uciekła, martwa siostra leżała w pokoju opatrunkowym. Około godz. 16.00 s. Edmara chciała zanieść podręczniki do pobliskiego przedszkola. Oddział Rosjan stanął w klatce schodowej, pobiegł za siostrą a dwóch Rosjan zaciągnęło ją na leżankę i chciało ją zgwałcić. Siostra broniła się i krzyczała: "Nie, nie, lepiej umrzeć!" S. Priska i s. Barnaba, które były w pokoju obok, usłyszały to i przyszły. W ten samej chwili 2 Rosjan rzuciło się obok nich do wyjścia. S. Petrussa, przeczuwając niebezpieczeństwo, pospieszyła szybko z pomocą, ksiądz proboszcz Müller za nią. Dobra siostra Edmara miała 2 strzały w głowę a mały palec u dłoni, którą odpierała Rosjan, był od połowy oderwany. Siostra jeszcze żyła, ale nie mogła nic powiedzieć. Świadomość jeszcze była. Podczas udzielania św. namaszczenia próbowała uczynić znak krzyża, położyła swoją ranną głowę w ramiona s. Petrussy i tak cicho umarła po 10 minutach. Bandaż gazowy zakrył ranę głowy a duży welon z gazy owinął piękne rozpromienione oblicze. Na noszach wyniesiono ją do szopy. W ogrodzie parafialnym przy ścianie plebanii wykopano jej grób i pochowano o zmierzchu. Leżała jak oblubienica w habicie na noszach. Ksiądz proboszcz pobłogosławił grób i powiedział: "Tutaj w tym miejscu nie potrzebujemy modlić się za zmarłą, dobra siostra modli sie za nami!" R.I.P.
Kilka desek nad siostrą, ziemia i warstwa śniegu zasłoniły grób.
Przed nami był jeszcze ciężki wieczór. Dziki, rosyjski oficer wydał rozkaz: zanieść na podwórko wszystkich schwytanych, niemieckich rannych, załadować na samochody ciężarowe; ci biedni żołnierze zostali przetransportowani do Imperium Rosyjskiego. Biedni patrzyli na nas błagalnym wzrokiem, ale my nie mogłyśmy im pomóc, łyk wody był ostatnią posługą miłości. Ale miało być jeszcze gorzej. Szalała wichura i padał śnieg. Siedziałyśmy na sianie na plebani. 2 Rosjan i 1 Ukrainka dziko zapukali do drzwi, zażądali od księdza proboszcza Müllera 4 sióstr do opieki na terenie walki. Ponieważ ksiądz proboszcz nie chciał spełnić tego życzenia, został straszliwie pobity kolbą karabinu, musiałyśmy się temu przyglądać. S. Petrussa chciała sprowadzić na pomoc komendanta z pobliskiego domu głównego, skorzystała z drogi przez małe okienko w spiżarni, wspięła się na wysoki mur i poszła stamtąd do domu głównego. Komendant obiecał pomoc, chciał jednak jeszcze coś załatwić. Droga powrotna siostry wiodła znowu przez mur, przez okienko na plebanię, gdzie był straszny krzyk i płacz. Obaj Rosjanie wyszukali 4 młode siostry, które w tę burzliwą noc miały jechać do opieki. Po 2 godzinach miały się zmienić i 4 inne siostry miały być gotowe. W tym zamieszaniu s. Ernesta i s. Permenia zdołały uciec przez okno do ogrodu. Brakowało teraz 2 wybranych sióstr, które musiały być zastąpione przez 2 inne. S. Orlanda, dusza pełna zadośćuczynienia, która w dobrych dniach klęczała często przy Najświętszym Sakramencie, poprosiła chorą s. Leutbergis, która ukryła się na drugim piętrze, aby ta jednak poszła razem z nią. Ze łzami w oczach pożegnały się z nami. Ksiądz proboszcz udzielił im jeszcze kapłańskiego błogosławieństwa. W wichurze i zamieci śnieżnej zaterkotały samochody ciężarowe przed drzwiami. To były ambitne, gotowe do poświęceń siostry. Ja mogę tylko powiedzieć, że s. Speziosa była do końca wierna swojemu postanowieniu z nowicjatu: nigdy nie rozmawiać o błędach współsióstr. Jej ostatnie słowa to: "Chcemy złożyć ofiarę, ale pewnie już więcej nie wrócimy!", ostatnie skinięcie, rozbrzmiały rozkazy, samochód ciężarowy ruszył z miejsca i odjechał w ciemną noc. Te siostry nie wróciły z powrotem. Noc minęła na modlitwie i strachu. W dotkliwym zimnie każda z sióstr ukryła się gdzieś na dworze. Następnego dnia poszłyśmy szukać 4 sióstr, nigdzie ani śladu. Komendant w domu głównym powiedział: "Dlaczego poszły z nimi, źle!" Około południa s. Petrussa znalazła na Salkauer Straße (obecnie ulica Świerczewskiego) w sklepie papierniczym, w którym pracowała ta Ukrainka, ogromną kałużę krwi i część dużego różańca należącego do s. Speziosy. Także część fartucha siostry. Duże zamieszanie, książki, czasopisma, karty. Każde poszukiwania były bardzo niebezpieczne, nie wolno było popadać niepotrzebnie w niebezpieczeństwo. Jeden Rosjanin stanął w drzwiach i nie można już było zobaczyć tylnego pokoju, więc odeszłam szybko. Całe dalsze szukanie i pytanie było daremne. Po tygodniach usłyszałyśmy od kobiet oddziału porządkowego, że znalazły coś strasznego: na Salkauer Straße (obecnie ulica Świerczewskiego) w 2 domach po 2 siostry, strasznie okaleczone, odzież rozerwana i pełno krwi, one musiały zagrzebać zwłoki w rowie strzeleckim. To były dobre siostry, które oddały swoje życie za innych. S. Libia jeszcze niepochowana leżała w domu dra Wulko. To było niebezpieczne, ale tak musiało być. Zaopatrzona w czekan i łopatę s. Petrussa wykopała w zmrożonej ziemi podłużną dziurę, z pomocą Rosjanina zaciągnęła martwą siostrę z pokoju opatrunkowego do drzewa owocowego w ogrodzie doktora. 6 Rosjan pomogło i siostra została zagrzebana w tej dziurze śnieżnej. Krzyżyk z gałęzi jabłonki wskazywał miejsce, gdzie leżała. W międzyczasie po kilku dniach nadeszła wiadomość, że także s. Philomena podczas opieki nad chorymi na tyfus zaraziła się chorobą i szybko zmarła. Nie było lekarstw, wody, światła. W ciągu pary dni zmarło 7 sióstr. Ofiara czystości i ofiara miłości służącej. Wywieziono księdza proboszcza Müllera i księdza Fuhrmanna. Od tej chwili byłyśmy bez księdza i bez lekarza. Droga cierpienia biegła dalej. W ciągu dnia i szczególnie nocami Rosjanie nie dawali nam spokoju. W przenikliwym zimnie błąkałyśmy się często po kryjówkach ogrodu parafialnego. Mało żywności, woda ze śniegu i ziemniaki były jedynym pożywieniem. 4 siostry wozem i naszym jedynym koniem, który pochodził jeszcze z gospodarki uciekły do Bomst (obecnie Babimost). Później dowiedziałyśmy się, że Rosjanie zabrali im konia. Dalej musiały iść na pieszo. S. Aphrodisia uciekła do Rinnersdorf (obecnie Rusinów) i opiekowała się tam chorymi kobietami. Gosposia na plebanii i jej ojciec popełnili samobójstwo. Pochowałyśmy ich w ogrodzie szkolnym. W podwórzu leżały porozrywane paramenty i sprzęty kościelne. Rosyjskie kobiety biegały w kapach. Polacy przybywali do miasta jako zwycięscy i plądrowali, wokoło paliły się wioski. W tym zamieszaniu rozbrzmiała komenda "Wszyscy ludzie ze Schwiebus, ale szybko, szybko, mają być o 2.00 w szkole!" Wzięłyśmy się w garść, zorganizowałyśmy produkty spożywcze i małe wózki i udałyśmy się przez spalone wioski do Keltschen (obecnie Kiełcze). Po drodze Polacy odebrali nam wszystko i wyszydzili nas. Starsze siostry nie mogły już więcej iść w śnieżycy, coraz bardziej pozostawały w tyle a do Keltschen ostatecznie doszło tylko 14 sióstr. Niektórzy pracownicy byli jeszcze u nas. Wszystkich innych straciłyśmy, ale gdzie? Znalazłyśmy ich tak po 4 tygodniach. W Schmarsen (obecnie Smardzewo), w Jeser (obecnie Jeziory), w Züllichau (obecnie Sulechów). Pierwszych 4 zbiegów przybyło do Bomst (obecnie Babimost). Od tej pory rozpoczęła się walka z głodem i z czerwonką, polowanie z Rosjanami i z Polakami. Miejsce walki oddziałów znajdowało się pomiędzy Berlinem a Frankfurtem nad Odrą. Byliśmy odcięci od świata zewnętrznego. Znowu zorganizowałyśmy sobie produkty żywnościowe i odzież i opiekowałyśmy się chorymi zbiegami. 2 siostry, które potrafiły doić, po kryjomu przynosiły nam w dużym koszu na ziemniaki podstępnie zdobyte mleko, na spodzie garnek wypełniony mlekiem, na nim koc z drewnem. Po kryjomu śledzono każdą kurę, która gdakała. W końcu Rosjanie dali nam mięso z konia jako podziękowanie za opiekę. Kilka razy odważyłyśmy się do Züllichau (ob. Sulechów), gdzie się ukrywał niemiecki ksiądz, który udzielił nam komunii św. Przebrane za pracownice na polu, z czekanem i łopatą na ramieniu, odwiedziłyśmy już raz siostry w innych wioskach. Polska ludność stała się przyjaźniejsza. Rosjanie mieli być w Berlinie, tak słyszałyśmy. Następne oddziały rabowały jednak i plądrowały, ile dusza zapragnie. Niemieccy, starsi, pozbawieni ojczyzny mężczyźni musieli wykonywać najcięższe prace na roli. Wielu z nich nie sprostało wymaganiom i leżało martwych na skraju drogi. Były przy nich również dzieci w wieku od 12 do 14 lat. Rosjanie traktowali kobiety jako zdobycz. My siostry zostałyśmy wyznaczone do pracy w oborze, niektóre musiały przynosić zmarłych z lasu i pola. Na taczkach woziłyśmy ich na cmentarz i chowałyśmy ich w długim grobie zbiorowym. O zmierzchu odmawiałyśmy modlitwę za tych wielu bezimiennych zmarłych. Grób pozostawał otwarty na następny dzień.
Nie miałyśmy więcej habitów. Z wymierzonym pistoletem zmuszono nas do zdjęcia ich jako "mundurów hitlerowskich". W opuszczonych domach znalazłyśmy ukryte ubranie, które odtąd używałyśmy. Worek służył jako fartuch. Jako jedyne pożywienie przez 3 tygodnie: pierwsze śniadanie: ziemniaki gotowane w mundurkach, obiad: ziemniaki gotowane w mundurkach, kolacja: ziemniaki gotowane w mundurkach, nic więcej. Później; rano, w południe i wieczorami pęczak, woda ze stawu w wiosce, bez światła, bez wody, tylko od godz. 4.00 z rana praca w oborze, na polu i grzebanie zmarłych. Spałyśmy na sianie w stodole, ale tam też nie byłyśmy bezpieczne. Dwa razy stałyśmy osiem sióstr i ludzie cywilni pod murem, byłyśmy podejrzane jako "siostry hitlerowskie" i miałyśmy być rozstrzelane. W końcu skończyło się na kilku uderzeniach kolbą, potrzebowano nas jako siłę roboczą. Jak przybyło kilka rodzin polskich, nasza sytuacja się polepszyła. Dostałyśmy teraz trochę chleba, mąki i mleka. Podczas przechadzki do sąsiedniej wioski dowiedziałyśmy się, że droga do Schwiebus (ob. Świebodzin) jest wolna. Od tej chwili zaczęła się powrotna wędrówka. Na rozkaz rosyjskiego lekarza 2 siostry musiały zostać. Dobrowolnie zgłosiły się s. Parmenia i s. Petrussa. Z chusteczek wyczarowałyśmy sobie czepek, umieściłyśmy na nim czerwony krzyż a opaska na ramieniu zapewniała nam ochronę rosyjskiego lekarza, który w nagrodę za naszą opiekę chciał nas później zabrać do Rosji. Dostałyśmy mały pokój i dobre wyżywienie. Mogłyśmy uczynić dużo dobrego dla niemieckiej i polskiej ludności. Komendant wystawił rosyjskie i polskie listy ochronne, dzięki którym mogłyśmy przejść przez zamknięte ulice a po drodze stale towarzyszyli nam uzbrojeni Polacy. Podstępnie udało nam się duże dzieło. Poszłyśmy do rosyjskiego komendanta i poprosiłyśmy o zaświadczenie dla doktora o ochronnie i zezwoleniu na przejście do naszych chorych. Podałyśmy nazwisko: dr Müller, Schwiebus. To był jednak ksiądz z Schwiebus (ob. Świebodzin), doktor teologii, proboszcz Ottfried Müller. Podstęp udał się, dostałyśmy nawet furmankę i milicję do ochrony. Dr Müller jeździł odtąd wraz z nami i wojskową ochroną do chorych w 4 wioskach. 2 siostry jeździły wraz z nim. Jedna przygotowywała wszystko do Mszy św., spowiedzi i przyjmowania komunii św. Druga siostra sprowadzała wszystkich zbiegów i chorych. Przyłączały się dyskretne, uczciwe polskie rodziny. Podczas, gdy jedna siostra opatrywała i opiekowała się chorymi, w tylnym pokoju doktor spełniał swój kapłański urząd: słuchał spowiedzi, udzielał chrztu polskim dzieciom, błogosławił związki małżeńskie i udzielał komunii św. W ten sposób po długim czasie mogłyśmy pośredniczyć w dawaniu setkom biednych otuchy sakramentami. Z powodu braku czasu udzielana była absolucja generalna. Przed drzwiami czuwała milicja, której skracałyśmy czas za pomocą kieliszka wódki. Przez tylne drzwi i stodołę przychodzili wszyscy zbiegowie oraz Polacy i pełni radości, płacząc i znowu pokrzepieni wracali do swojej nędzy. Później byliśmy już bardziej śmiali, kiedy dostaliśmy do ochrony wierzących Polaków. 14 dni trwały te wizyty, które przypominały czas katakumb. Drogi stały się teraz trochę bezpieczniejsze a my odważyliśmy się do Züllichau (ob. Sulechów) i Schwiebus (ob. Świebodzin). W Schwiebus została odprawiona Msza św. za zamkniętymi drzwiami kościelnymi. W Züllichau w szafce nocnej księdza przechowywany był Najświętszy Sakrament, o czym wiedziały tylko niektóre siostry. Księża z Liebenau (obecnie Lubrza), Rentschen (obecnie Radoszyn), Rinnersdorf (obecnie Rusinów) i Leimnitz (obecnie Glińsk) zostali zabici lub rozstrzelani przez Rosjan. Inni księża z powiatu zostali wywiezieni.
8 maja nastąpiło zawieszenie broni. Rosjanie i Polacy obejmowali się na otwartej ulicy. My Niemcy mogliśmy bez zagrożenia udać się do wszystkich miejscowości. Kościoły zostały ponownie otwarte, o ile jeszcze były zachowane. Polacy przywieźli swoich duchownych. Siostry w Schwiebus (ob. Świebodzin) usuwały śmieci z zamku. Także szpital mógł być znowu do pewnego stopnia zamieszkany. Siostry gotowały dla polskich chorych i żywiły nas. Niektóre siostry, wśród nich siostra przełożona Engelharda, zostały w wioskach poza miastem i opiekowały się Polakami chorymi na tyfus. Zdawało się, że znowu zagościł spokój, odetchnęłyśmy z ulgą. Ale 10 czerwca 1945r. nadszedł rozkaz: "Wszyscy Niemcy za 2 dni za Odrę!" Pakowano się pośpiesznie. Zorganizowałyśmy wózki i poszłyśmy na plac zbiórki. Duże zamieszanie. Ludzie spakowali wiele niepotrzebnych rzeczy, których nie mogli nieść, teraz wszystko leżało na poboczu drogi. Wyruszyłyśmy wraz z kilkoma naszymi pracownikami i resztą naszego konwentu - razem 26 osoby. Jako prowiant dla tak wielu osób tylko 3 funty chleba i woreczek mąki. Polacy zabrali nam klucz od spiżarni. Mieliśmy 3 wózki. W jednym z nich na garnku kuchennym siedziała w kucki ciężko chora s. Helene; jeden wózek z naczyniami do gotowania i drewnem i jeden dla naszych nędznych ubrań. Długa, długa kolumna poruszała się przez lasy i pola w kierunku Frankfurtu nad Odrą. Polacy z osadzonym bagnetem jako ochrona. Nocowaliśmy w domach podziurawionych pociskami. Jako pożywienie przynosiliśmy z pól ziemniaki a z lasu grzyby. Kolumna stawała się coraz mniejsza. Na skraju drogi siedzieli wyczerpani, starzy ludzie i dzieci - umierali, zostawali na miejscu. Niektórzy zostawali w ostrzelanych miejscowościach. Także 3 z naszych sióstr pozostały. S. Tertiana w Chociebużu, s. Juventia w Besko a s. Eusebia we Frankfurcie nad Odrą. S. Helene bardzo cierpiała na wózku drewnianym, ponieważ dyszel się połamał i mogłyśmy teraz już tylko pchać. Gdzie tylko mogłyśmy, żebrałyśmy o chleb. Zjadłyśmy ostatni kawałek. 3 tygodnie potrzebowaliśmy do Frankfurtu nad Odrą. Wreszcie byliśmy na miejscu. Polacy poszli z powrotem, a my przez most miejski. Tam na plebanii dostałyśmy w małej miseczce po 1 talerzu ciepłej zupy i trochę chleba. Zostałyśmy przez 2 dni i musiałyśmy dalej, w kierunku Wittichenau.
Nasza s. Hirena z litości do pewnej matki zaopiekowała się 5 dzieci. Matka umarła na skraju drogi na tyfus. W ten sposób siostra nagle przyszła z 4 dziećmi i 1 niemowlęciem. Nikt jej ich nie odebrał. Biedna siostra radziła sobie jako tako i z humorem, ona potrafiła doić a bezpańskie krowy i kozy biegały dookoła. Kiedyś usłyszała, że ojciec dzieci dostał się do niewoli w Berlinie. Chciała tam pojechać. W młodych latach zawsze miała marzenie, żeby tylko raz pojechać do stolicy Rzeszy. A teraz tam pojechała: Na głowie szeroki kapelusz słomiany, obdarty fartuch, boso w pantoflach filcowych, chwiejący się wózek dziecięcy z niemowlęciem w środku, po bokach 4 dzieci w wieku szkolnym z głodnymi żołądkami. Wbrew przewidywaniom znalazł się ojciec, który serdecznie poprosił siostrę, aby ta zatrzymała dzieci. Dobry ksiądz jednak zatroszczył się o ojca i o dzieci a ojciec Rondholz, który został zawiadomiony, wystarał się dla siostry o miejsce w szpitalu św. Jadwigi. Dobra siostra była u kresu swoich sił. Po drodze s. Priska, s. Barnaba, s. Gilberta, s. Lea i s. Helene zostały umieszczone na ciężarówce i dowiezione do Berlina i Poczdamu do Sióstr Boromeuszek z Trewiru. S. Hirena trafiła później ze szpitala św. Jadwigi do Stralsundu do naszych sióstr. O swoim uroczystym przybyciu do stolicy Rzeszy żartowała później na łożu śmierci.
Pieszy oddział poszedł przez Chociebuż do Wittichenau. Kiedy s. przełożona Oswalda zobaczyła, jak idzie karawana: welony z chusteczek, kolorowe ubrania, podarte buty, niektórzy na boso, głodni i spragnieni, rozpłakała się bardzo i dała nam: strój zakonny, buty, prowiant i w końcu wodę do mycia. Byłyśmy znowu w naszym zgromadzeniu a uporządkowane życie mogło się rozpocząć. W międzyczasie przybyły czcigodne przełożone a dzisiaj możemy powiedzieć: "Wiele cierpienia przyszło na nas, ale także i wiele łaski, a tym, którzy kochają Boga, wszystkie te rzeczy przynoszą dobro!”