Jan Kazimierz Sobociński (20.02.1915 r. - 29.11.2004 r.)
Jan Kazimierz Sobociński urodził się 19.02.1915 roku (choć w metryce jest pomyłkowa data 20.02.1915) na Ziemi Dobrzyńskiej w miejscowości Skępe w rodzinie rymarza i pośród dziewięciorga rodzeństwa. Wojna, okupacja rosyjska powodowały bardzo trudne warunki w dzieciństwie, bieda, głód, choroby. Po zakończeniu wojny został wysłany do ochronki prowadzonej przez siostry zakonne - skrytki, tam uczył się wierszy, pieśni, abecadła. W 1920 roku przeżył najazd bolszewicki.
W 1922 roku rozpoczął naukę w szkole powszechnej, którą mimo braku podręczników i wielu zajęć w gospodarstwie ukończył w 1929 roku jako jeden z najlepszych. Ojciec, choć pragnął wykształcić syna na dobrego rzemieślnika zgodził się na dalszą naukę w seminarium nauczycielskim.
Lata w seminarium to lata światowego kryzysu gospodarczego (1929 - 1934), wymagały ze strony "studenta" i rodziny wielu wyrzeczeń. Ulubionym przedmiotem była matematyka, znienawidzonym wychowanie fizyczne (za brak łyżew otrzymał ocenę niedostateczną w I półroczu). Seminarium wychowywało w duchu patriotycznym.
Po ukończeniu szkoły w 1934 roku Jan Sobociński zgłasza się na ochotnika do wojska i zostaje skierowany do Szkoły Podchorążych w Brodnicy, którą ukończył w stopniu kaprala podchorążego.
Z uwagi na panujące bezrobocie dopiero po dwóch latach otrzymuje propozycje posady - nauczyciela dzieci polskich we Francji i pracy pedagogicznej w konińskiem. Pozostaje w kraju i podejmuje pracę nauczycielską we wsi Koszuty, a następnie Sławsku.
Wiosną 1938 roku otrzymuje stopień oficera rezerwy i odbywa ćwiczenia wojskowe we Wrześni, a wraz z wybuchem wojny melduje się w jednostce mobilizacyjnej w Skierniewicach. W Kowlu zostaje zdemobilizowany przez wojska rosyjskie i 15.10.1939 roku unikając niewoli powraca do domu.
W 1941 roku zostaje aresztowany i wywieziony na roboty do Turyngii wraz z grupą 80 Polaków do majątku Aga. Tam prowadzi w wolnych chwilach podziemne nauczanie polskich dzieci. W tymże majątku zawiera związek małżeński z Honoratą Kordylewską, w 1944 roku urodził się syn Jan.
Po wojnie nie czekając na zorganizowaną repatriację powraca wraz z rodziną do kraju i podejmuje pracę w szkole w Krzymowie, oraz współuczestniczy w budowie szkoły w Jaroszynie.
W 1947 roku Jan Sobociński zdał egzamin na WKN w Poznaniu, a po jego ukończeniu został zatrudniony w Liceum Pedagogicznym w Ośnie Lubuskim. Panujące wzorowe stosunki koleżeńskie uległy zakłóceniu po wstąpieniu do partii jednego z nauczycieli, co w konsekwencji w 1951 roku spowodowało rozesłanie wszystkich nauczycieli za "nieprawomyślność" po całym województwie.
Jan Sobociński zostaje skierowany do szkoły przy Zakładzie Leczniczo - Wychowawczym w Świebodzinie, którego kierownictwo objął dr Lech Wierusz. W szkole uczy matematyki, języka niemieckiego, prowadzi zajęcia chóru, zakłada Szkolne Koło Krajoznawczo-Turystyczne im. L. Teligi, organizuje szereg wycieczek krajoznawczych. Mimo, że zamknięty charakter zakładu dawał poczucie bezpieczeństwa nie pozostawiono J. Sobocińskiego w spokoju np.: gdy w 1969 roku w gronie nauczycieli i byłych wychowanków przygotowywano publikacje o XX leciu szkoły, swojej pracy nie mógł firmować własnym nazwiskiem. Podobnie w 1970 roku, na zebraniu Związku Chórów Polskich wszyscy dyrygenci wysunęli powtórnie kandydaturę Sobocińskiego na dyrektora artystycznego związku, i tym razem ówczesne władze polityczne i oświatowe się sprzeciwiły, w wyniku czego związek upadł.
W 1975 roku Jan Sobociński przeszedł na emeryturę, dyrektor szkoły nakłaniał do dalszej pracy "choćby na cały etat". Wkrótce po wygłoszeniu w kościele sprawozdania z pielgrzymki do Rzymu otrzymuje całkowite wymówienie, bo " taki człowiek nie może mieć kontaktów z dziećmi polskimi". Zezwolono jednak na pewną działalność społeczną, gdyż w rękach Jana Sobocińskiego spoczywało przez ponad 20 lat kierownictwo Chóru "Harfa" . Prowadził też chór przy Spółdzielni "Przemysł Drzewny", należał do rady nadzorczej PSS. Od 1971 roku Jan Sobociński pracował w Wyższym Seminarium Duchownym w Gościkowie jako lektor języka niemieckiego, poświęcając swój czas działalności społecznej. Zajmuje się także pisarstwem; jest autorem pierwszego z "Zeszytów Świebodzińskich" pt. Pierwszy Chór Ziemi Lubuskiej "Harfa" (1984 r.), tłumaczem tekstów historycznych dotyczących Ziemi Świebodzińskiej. W 2000 r. wydał pracę naukową "Paradyż - placówka wychowawcza w latach 1836 -1952 " nakładem UAM. Za zasługi dla Kościoła otrzymuje od Papieża Jana Pawła II wysokie wyróżnienie - dyplom "PRO ECCLESIA ET PONTIFICE".
Wraz z odznaczeniem otrzymuje dyplom, którego pełny tekst w tłumaczeniu z języka łacińskiego brzmi:
Jan Paweł II Najwyższy Kapłan
łaskawie nadaje i przekazuje
Janowi Kazimierzowi Sobocińskiemu
Order Krzyża Świętego
DLA KOŚCIOŁA I PAPIEŻA
ustanowiony dla szczególnie wyróżniających się
gorliwą pracą i wiedzą
udzielając mu jednocześnie praw
dekorowania się osobiście tym znakiem.
W 1999 r. gości w swoim domu, z okazji Dnia Nauczyciela, Premiera Jerzego Buzka.
Podczas obchodów 700 Lecia Miasta Świebodzin Jan Sobociński otrzymuje zaszczytny tytuł Honorowego Obywatela Miasta i Gminy Świebodzin.
Jest ojcem czwórki dzieci, ma siedmioro wnucząt i jedną prawnuczkę.
Profesor Jan Sobociński nauczył nas otwartości, tolerancji, chęci poznania kraju i ludzi oraz wielkiego szacunku dla chleba i pracy. Te wartości spowodowały potrzebę utrzymywania dalszej przyjaźni między nami i naszym Wspaniałym Mentorem, realizacją jest właśnie od trzydziestu lat działająca "Grupa Opty".
A oto słowa wpisane do naszej kroniki przez Profesora Sobocińskiego po otrzymaniu tytułu Honorowego Obywatela - dnia 1 czerwca 2002 roku:
"Dzień dzisiejszy zaliczam do najszczęśliwszych w moim długim życiu.
Spotkał mnie zaszczyt, o jakim nawet myśleć nie mogłem. Nie to jest dla mnie najważniejsze, że rada miasta Świebodzin nadała mi tytuł honorowego obywatela ale to, że wymusili to na niej moi dawni uczniowie, z których większość mieszka z dala od tego miasta. Do sumiennej pracy wdrożyli mnie moi Rodzice, rozwinęła te skłonności i nawyki szkoła, zwłaszcza Państwowe Seminarium Nauczycielskie w Wymyślinie, mój ksiądz prefekt Jan Krystosik.
Więc starałem się obrany zawód nauczyciela uprawiać nienagannie. Uczyłem, starałem się jakoś wpływać na kształtowanie charakterów, ostrożnie przeciwdziałałem ateizacji i sowietyzacji wychowanków. Ja nie rozpieszczałem ich, nie chciałem być dobrym wujkiem, nie oczekiwałem wdzięczności. Czasem nawet celowo im dokuczałem. Pamiętam, jak na wycieczkach nie tylko zmuszałem ich do notowania spostrzeżeń, ale zabraniałem zabierać aparaty radiowe lub kupować lody. A dziś ci dawni wychowankowie wysuwają moją kandydaturę do wyróżnień, pokonują setki kilometrów, aby uczestniczyć w moim ważnym dniu.
Patrząc na nich - może to ostatnie nasze spotkanie - powstrzymuję łzy szczęścia. Myślę, że warto być nauczycielem. Przecież ci uczniowie to obecnie mężowie, żony, rodzice dorastających dzieci, to dobrzy, mądrzy ludzie, którzy zajmują ważne stanowiska w społeczeństwie i dobrze się z nich wywiązują.
A jednak pamiętają o swoim starym nauczycielu."
Bóg Wam za to zapłać.
Świebodzińska Gazeta Powiatowa
Wydanie Nr 3 [159] marzec 2005
Wspomnienie
Śp. Jan Sobociński w Świebodzinie był znany właściwie wszystkim, a jego skromność i szlachetność sprawiła, że wszyscy go lubili i szanowali. Choć mówi się, że „nie ma ludzi niezastąpionych” to właśnie niezastąpiony był śp. prof. Jan Kazimierz Sobociński: Honorowy Obywatel Miasta Świebodzin, Kawaler Orderu „Pro ecclesia et pontifice" (za zasługi dla Kościoła i papieża; order nadawany przez papieża), Konfrater Zakonu św. Wincentego á Paulo w Rzymie, współzałożyciel Apostolatu Maryjnego, współtwórca i wieloletni dyrygent chóru „Harfa”, współzałożyciel Grupy „Opty” - Stowarzyszenia im. Lecha Wierusza, wykładowca języka niemieckiego i historii Paradyża w Wyższym Seminarium Duchownym w Gościkowie-Paradyżu, pedagog, wychowawca i opiekun młodzieży niepełnosprawnej.
Jan Sobociński w Ośnie Lubuskim z uczniami i wychowankami - 1949/1950 r.
Urodził się 20 lutego 1915 r. w Skępem w województwie włocławskim. W czasie wojny wywieziony na roboty do Niemiec. W roku 1948 ukończył Wyższy Kurs Nauczycielski w Poznaniu, w 1959 Studium Nauczycielskie - Muzyka - w Raciborzu, w 1961 r. Instytut Pedagogiki Specjalnej w Warszawie i w 1962r. Wyższą Szkołę Pedagogiczną w Gdańsku. Pracował w Szkole Powszechnej, Liceum Pedagogicznym, Liceum dla Młodzieży Kalekiej.
Podziękowanie za order "Pro ecclesia et pontifice" - 22 grudnia 1997 r.
Jego praca i działalność w sanatorium i Grupie „Opty” jest powszechnie znana. Dziś publikujemy część historii życia Pana Profesora związanej z Seminarium w Paradyżu, którą opisał w książce „Diecezjalne Wyższe Seminarium Duchowne Gorzów Wielkopolski. - Paradyż; 1947-1997; Księga Jubileuszowa”.
„W roku 1951 zamieszkałem w Świebodzinie. Dowiedziałem się wkrótce, że w okolicy jest klasztor w Paradyżu, że tam znajduje się seminarium duchowne. Czasem przejeżdżałem obok, ale na tym kończyła się moja wiedza o zabytku. Nie byłem nawet pewny, czy nie obowiązuje tam zasada „obcym wstęp wzbroniony” Nie znałem bowiem żadnego z mieszkańców uczelni, a i nasz proboszcz nie opowiadał wiele o seminarium.
Aż nagle któregoś dnia w październiku 1971 r. zjawił się w moim mieszkaniu młody, sympatyczny ksiądz, przedstawił się jako ojciec duchowny seminarium w Paradyżu i w imieniu księdza rektora zaproponował mi objęcie lektoratu języka niemieckiego. Nie taję, że to zaproszenie przeraziło mnie. Próbowałem się jakoś wykręcić, że nie jestem kwalifikowanym germanistą, że mam dużo pracy. Nie wymieniłem powodu najważniejszego: że się po prostu boję, bo mogę stracić pracę państwową, a mam na utrzymaniu liczną rodzinę. Dwa pierwsze argumenty ks. dr Paweł Socha - on to był właśnie - zbił łatwo. Do tchórzostwa ja się nie przyznałem. Stanęło na tym, że przyjmę obowiązki na trzy miesiące, dopóki ks. Rektor nie znajdzie stałego lektora. Nie znalazł (pewno nawet nie szukał). Znalazłem się w innym świecie. Duże pomieszczenia, cisza w salach, cisza na korytarzach, powaga profesorów, skupienie studentów, pokój udzielany tylko ludziom dobrej woli.
A gdy w kościele na Mszy św. zabrzmiał śpiew półtorej setki zdrowych męskich głosów, to taki nastrój ogarnął człowieka, że cisnęły się na myśl słowa Adama Asnyka: „coraz się dusza ludzka rozprzestrzenia i większym staje się Bóg”. Minął moment strachu przed władzami PRL. Już i ja nie przypominałem ks. Rektorowi Teofilowi Herrmannowi, że trzymiesięczny okres zastępstwa minął.
Do Paradyża przyjeżdżałem o godzinie 6:25, aby zdążyć na Mszę św. Potem szło się na śniadanie. Ks. Rektor posadził mnie na naczelnym miejscu za stołem, co mnie bardzo krępowało wobec takich powag jak ks. doc. Usowicz, ks. dr Chorzępa i inni. Zajęcia dydaktyczne nie sprawiały kłopotu. Klerycy okazywali się zdolnymi, chętnymi uczniami.
Seminarium duchownemu zawdzięczam moje najwspanialsze przeżycia. Jako pracownik diecezjalny uczelni mogłem dzięki biskupowi Pawłowi Sosze uczestniczyć w pielgrzymce Roku Świętego 1975. Po raz pierwszy widziałem z bliska papieża (Pawła VI), zwiedziłem Watykan, katakumby, Monte Cassino. Pielgrzymka Roku Świętego spowodowała też koniec mojej pracy pedagogicznej „dla Polski Ludowej". Gdy bowiem po powrocie z Rzymu ks. Stanisław Raba, ówczesny wikary parafii Św. Michała w Świebodzinie poprosił mnie o wygłoszenie sprawozdania z pielgrzymki wiernym w kościele, prośbie tej chętnie uczyniłem zadość. A że w tym momencie wyłączono prąd i nie mogłem korzystać z mikrofonu, więc dla lepszej słyszalności wszedłem na ambonę. Ten zabieg okazał się tak skuteczny, że nie tylko wierni zebrani w kościele poznali cel i przebieg pielgrzymki, ale natychmiast dowiedział się o tym inspektor szkolny i „zajął stanowisko”. Po krótkiej rozmowie, która upewniła go, że "głosiłem kazanie” oświadczył zdecydowanie: „Taki nauczyciel nie może wychowywać polskiej młodzieży".
W roku 1980 w Paradyżu powstał Apostolat Maryjny. Jego założyciel ks. doc. Teofil Herrmann (od red. - ks. doc. T. Herrmann zmarł w Warszawie w 2003 r.) od początku wtajemniczał mnie w swoje plany organizacyjne, czasem nawet zasięgał mojej opinii, pozwalał wygłaszać referaty na zebraniach, przyjmował artykuły do redagowanego przezeń pisma „Promienie Pośredniczki Łask" Przesadnie nazywał mnie pierwszym apostołem.
Od roku 1980 grupa byłych uczniów niemieckich szkoły paradyskiej nawiązała kontakt z seminarium. Oni dostarczyli mi książki T. Warmińskiego, P. Mansecka i Fr. Lehmanna. Opis budowy i wyposażenie kościoła klasztornego zawiera książka St. Wilińskiego. Odkrywając coraz więcej szczegółów z dziejów Paradyża urosłem w oczach kleryków, a nawet księży profesorów do miana rzeczoznawcy w tych sprawach."
Od kilku lat śp. Pan Profesor Sobociński nie prowadził już lektoratu z języka niemieckiego, ale cały czas był obecny w życiu seminarium, m.in. oprowadzając pielgrzymki i wycieczki po zabytkowym obiekcie Paradyża, publikował artykuły i wspomnienia.
W paradyskim wirydarzu 1999 r.
Pamięci profesora Jana Sobocińskiego został poświęcony uroczysty koncert zorganizowany 19 lutego 2005 r. przez Burmistrza Świebodzina i Dyrektora Muzeum Regionalnego w 90 rocznicę urodzin Pana Profesora. W programie znalazły się utwory między innymi Chopina, Mozarta, Vivaldiego.
Trzy pokolenia Janów: Jan Kazimierz Sobociński - Ojciec, Jan Sobociński - syn, Jan Stanisław Sobociński - wnuk.
Redakcja Świebodzińskiej Gazety Powiatowej serdecznie dziękuje Pani Danusi i Janowi Sobocińskim za udostępnienie fotografii z archiwum rodzinnego.
Marta Sieciechowicz
Dzień za Dniem
Wydanie Nr 38 [151] z dnia 29 września 2004
Przełazy (gm. Lubrza). Więzy na całe życie dzięki ludziom wyjątkowej wrażliwości
Szkoła mądrego dzieciństwa - dziedzictwem kilku pokoleń
Profesor Jan Sobociński.
Profesor, nauczyciel, wychowawca, mentor i przyjaciel. Na spotkanie z Nim niektórzy czekali aż cały rok, inni nawet trzydzieści lat, ale gdy przyjechał wszyscy chcieli Go nosić na rękach po pałacu swojego dzieciństwa.
Wszyscy, to znaczy ludzie z całej Polski i Europy: stale uśmiechnięta Basia z Łodzi, która z pacjentki przeobraziła się w lekarza, szefujący im Andrzej - wielka Figura w warszawskim hotelu Mariott, sympatyczny Zenek z Wrocławia - pasjonat żagli, Zośka z "Wysokich obcasów" Gazety Wyborczej, która mówiła o sobie podczas zlotu - Koń Koordynator, i Maria - Koń Pociągowy (przepraszam Panią za to niezgrabne i nieprofesjonalne określenie), która wzięła na siebie z Zosią ciężar organizacji tak udanego zlotu, Sonia i jej mąż Józek z Pragi czeskiej, Pani Profesor nadzw. dr hab. Ewa Zeyland-Malawka z Gdańska, która pięćdziesiąt lat temu "zapomniała się" przy "swoich dzieciach" na kilka lat właśnie w Przełazach, Ania ze Świebodzina, pełna uroku i wdzięku, nie pozwalająca innym o sobie zapominać, i ... można by tak długo jeszcze i długo przedstawiać.
Zloty "Grupy Opty" im. Z. Teligi, a później Stowarzyszenia im. dra Lecha Wierusza, pod którego okiem i ramionami wyrosło, odbywają się co roku już od trzydziestu lat. Za każdym razem gdzie indziej w Polsce, ale okrągłe rocznice zawsze "blisko macierzy", jak to powiedział Zbyszek Łyczakowski, czyli w Przełazach lub Łagowie, to znaczy - u nas.
No cóż, wszyscy (znowu to okropne słowo "wszyscy" - wybaczcie Optymiści), zaskoczyli się wzajemnie. Lek. Barbara Zakrzewska-Dryńska szepnęła skromnie do ucha naszego reportera: - Nasze spotkania powinny być wzorem dla tych "pięknych i zdrowych", którzy przy nas - kulawcach - okazują się tak bardzo smutni i chorzy. Komputerowiec, autor witryny internetowej Grupy Opty dodał: - Rozproszyliśmy się po całej Europie i świecie. Łączą nas Przełazy i nasz Profesor. A prezes Medyński nakazał: - W lutym spotkamy się Wszyscy w Świebodzinie na 90 urodzinach naszego Profesora. - Cieszę się bardzo, że moi pacjenci sprzed pół wieku znajdują radość w zabawie, śpiewie, kontakcie z ludźmi, że są ludźmi spełnionymi - podsumowała spotkanie u gościnnego Michała Chromińskiego prof. Ewa Zeyland.
wuz
Dzień za Dniem
Wydanie Nr 45 [158] z dnia 17 listopada 2004
Świebodzin. Prestiżowa statuetka dla Jana Sobocińskiego
Złota tarcza
Świebodziński starosta i zarząd powiatu uhonorowali Jana Sobocińskiego "Złotą Tarczą Powiatu". W jego imieniu symboliczny podarunek odebrał syn Jan podczas uroczystości obchodów Narodowego Święta Niepodległości w czwartek 11 listopada.
Na statuetce z jednej strony umieszczone są herby Piastów Wielkopolskich i Dolnośląskich oraz herb cysterski i Krzyż Maltański. Druga strona zawiera maksymę Jana Pawła II.
Postać niezwykle ważną i zasłużoną dla naszego regionu - Jana Sobocińskiego, przedstawiła zgromadzonym wicedyrektor Zespołu Szkół Ogólnokształcących w Świebodzinie - Barbara Lewandowska, która współpracowała z uhonorowanym i jest zaprzyjaźniona z rodziną. Na tę szczególną okazję B. Lewandowska przygotowała dwa znaczące fakty z życia nestora świebodzińskiej oświaty. - W 1975 roku na mszy św. dla młodzieży wystąpił Jan Sobociński, by podzielić się wrażeniami z wycieczki do Rzymu - mówi B. Lewandowska. Następnego dnia został pozbawiony funkcji nauczyciela. Ówczesne władze uznały, że "taki człowiek", w ich mniemaniu nieprawomyślny, nie może mieć kontaktu z młodzieżą. Natomiast w roku 1999 Janina Ochojska, wychowanka profesora, zaprosiła go jako honorowego gościa do udziału w audycji telewizyjnej, gdzie tę wielką postać zobaczyła cała Polska.
Przypomnijmy, że Jan Sobociński otrzymał dyplom od papieża Jana Pawła II, był u niego z wizytą premier Jerzy Buzek, otrzymał również tytuł Honorowego obywatela Świebodzina. Prawości słowa był wierny przez całe swoje życie. Zawsze miał też wsparcie w rodzinie, czwórce dzieci i synowych. Obecnie przebywa w szpitalu i walczy z chorobą. Także jest przy nim rodzina.
Dodajmy, że "Złotą Tarczę Powiatu", owo prestiżowe wyróżnienie, wcześniej otrzymali starostowie Nowego Tomyśla i Ostprignitz Ruppin, marszałek lubuski, świebodzińskie organizacje kombatanckie, Świebodziński Związek Kresowian, NSZZ "Solodarność", biskup ordynariusz, ks. dziekan Benedykt Pacyga, Tomasz Karataj, Wacław Żurakowski, Lech Kołdyka i ks. Norbert Nowak - proboszcz z Łagowa.
wuz
Okolice Najbliższe
Wydania nr 12(095) 2004
Być prawym człowiekiem
Jan Kazimierz Sobociński urodził się 89 lat temu. Pochodził z centralnej Polski. Na nasze tereny trafił przypadkowo. Po ukończeniu w 1948 roku, Wyższego Kursu Nauczycielskiego w Poznaniu, został skierowany do Ośna Lubuskiego, gdyż jak mówiły ówczesne władze, była potrzeba tworzenia zrębów polskości na zachodzie kraju. Pan Jan uczył w Ośnie przez trzy lata. Jednak jak sam wspominał, nie pasował do tej rzeczywistości. Jego ojciec, żołnierz w wojsku rosyjskim, który przeżył rewolucję, wpoił synowi inne wartości. „Praklata właść"- takie określenie miał na panujący wówczas ustrój. Za swoje przekonania, za to że chodził do kościoła. Jan Sobociński został karnie przeniesiony do Świebodzina. Był to rok 1951. Trafił do ówczesnego Sanatorium Ortopedycznego, gdzie rozpoczynał też pracę dyrektor Lech Wierusz. Pan Jan uczył przede wszystkim matematyki, ale też śpiewu, a potem języka rosyjskiego i niemieckiego, nie tylko w sanatorium, ale też w „ogólniaku" i w „dwójce". Jako nauczyciel pracował w sanatorium aż do emerytury – 1975 r. Jan Sobociński założył i prowadził Koło Krajoznawczo-Turystyczne. Dzięki temu, młodzi, niepełnosprawni ludzie mogli zwiedzić ciekawe miejsca w Polsce. Zawiązane w sanatoryjnej szkole przyjaźnie, zaowocowały po latach założeniem turystycznej „Grupy OPTY" im. Lecha Wierusza. Do dzisiaj dorośli już (40-50 letni) ludzie, rozproszeni po całym kraju, co roku organizują zjazdy, na których nie mogło zabraknąć ich ukochanego wychowawcy. Zjazd w 2002 roku odbył się w Bieszczadach. Jan Sobociński przez osiem dni razem z innymi dziarsko wędrował po górach.
W Bieszczadach z wychowankami - 2002 r.
Jednak Jan Sobociński znany był głównie ze swoich muzycznych talentów. W 1953 roku założył i przez lata kierował świebodzińskim chórem „Harfa". Był to chór mieszany, nawet 40-osobowy, czterogłosowy. Swoimi występami zespół uświetniał wszelkie uroczystości miejskie. Do 1970 roku Świebodzin był siedzibą Lubuskiego Oddziału Polskiego Zjednoczenia Zespołów Śpiewaczych i Instrumentalnych, a Jan Sobociński był dyrektorem artystycznym. Jemu podlegały zespoły z Sulechowa, Zbąszynka, Górek Noteckich, Sulęcina czy Gorzowa. Pamiętnym występem dla Jana była impreza w 1956 roku w Poznaniu, na której wszystkie zjednoczone chóry, razem odśpiewały tzw. Suitę Lubuską, skomponowaną przez artystę wielkopolskiego Stefana Bolesława Poradowskiego. Co roku zespół koncertował w Zielonej Górze podczas winobrania, był na występach w Warszawie i w innych miastach w Polsce.
Jan Sobociński - Honorowy Obywatel Świebodzina
Działalność pedagogiczna i artystyczna Jana Sobocińskiego została doceniona dopiero po latach. Dwa lata temu, podczas obchodów 700-lecia Świebodzina, władze miasta nadały mu godność „Honorowego Obywatela". Rada Miejska tak argumentowała swoją decyzję: „Za kształtowanie postaw obywatelskich młodego pokolenia Świebodzinian. Wychowanie aktywnych, otwartych, kierujących się trwałymi zasadami ludzi, z których nasz kraj może być dumny. Za „przykład jak żyć uczciwie i służyć swoim życiem innym ludziom..."
Jan Sobociński został też odznaczony medalem papieskim za wkład w nauczaniu kleryków w Gościkowie. Bo trzeba wiedzieć, że pan Jan, równocześnie z nauczaniem w świebodzińskich szkołach, przez ponad 30 lat prowadził wykłady z języka niemieckiego w seminarium. Jest autorem książki pt. „Paradyż - placówka wychowawcza w latach 1836-1952". W lutym przyszłego roku Jan Kazimierz Sobociński - pedagog, artysta (grał również na skrzypcach), pisarz historyk, skończyłby 90 lat. Dochował się 4 dzieci, 7 wnuków i jednej prawnuczki.
Elegancki starszy pan, z nieodłącznym, charakterystycznym wąsem, był dumny ze swojego życia. Za swoje przekonania nie awansował na kierownicze stanowiska, ale zawsze był wierny swojemu życiowemu mottu: „Być prawym człowiekiem".
Jan Kazimierz Sobociński zmarł 29 listopada.
Andrzej Lichuta
Dzień za Dniem
Wydanie Nr 47 [160] z dnia 1 grudnia 2004
Świebodzin. Odszedł Honorowy Obywatel Miasta - Jan Sobociński
Urodzony w niewoli
Jan Sobociński urodził się w 1915 roku na Ziemi Dobrzyńskiej w miejscowości Skępe. Przyszedł na świat w kilka dni po zmianie okupacji rosyjskiej na niemiecką, w domu rymarza Jana Sobocińskiego. "Urodzony w niewoli" miał niełatwe dzieciństwo, poznał biedę, głód i choroby. Po zakończeniu pierwszej wojny rodzice wysłali go do ochronki prowadzonej przez zakonnice skrytki.
W 1920 roku przeżył najazd bolszewicki. Dwa lata później rozpoczął naukę w szkole powszechnej, którą po siedmiu latach pomimo braku podręczników i wielu zajęć w gospodarstwie ukończył jako jeden z najlepszych. Ojciec pragnął przysposobić go na solidnego, jak sam rzemieślnika, ale pod wpływem pracowników szkoły zgodził się na dalszą edukację syna w seminarium nauczycielskim. Ulubionym przedmiotem była matematyka, znienawidzonym zaś przez seminarzystę wychowanie fizyczne (za brak łyżew ocena niedostateczna na pierwsze półrocze).
Seminarium wychowywało w duchu patriotyzmu. Po ukończeniu szkoły J. Sobociński zgłosił się ochotniczo do wojska. Szkołę Podchorążych ukończył w stopniu kaprala podchorążego. We wrześniu 1937 roku podjął pracę nauczycielską.
Wiosną 1938 roku otrzymał nominację na oficera rezerwy, wraz z wybuchem wojny zameldował się w jednostce mobilizacyjnej w Skierniewicach. Piętnastego października 1939 roku, unikając niewoli, powrócił do domu. W 1941 roku został aresztowany i wywieziony do Turyngii. Pracował tam w grupie 80. Polaków w majątku Aga. W wolnych chwilach uczył polskie dzieci czytać, pisać i poznawać dzieje Polski. W tymże majątku zawarł związek małżeński z Honoratą Kordylewską, z którego w roku 1944 urodził się syn Jan.
Po zakończeniu wojny powrócił wraz z rodziną do kraju. Został zatrudniony w Liceum Pedagogicznym w Ośnie Lubuskim. Wzorowe stosunki koleżeńskie, uległy zakłóceniu, gdy jeden z nauczycieli wstąpił do partii. Na działalność szkoły zaczęły oddziaływać tzw. "czynniki". Młodzież zaczęto wzywać do UB, mnożyły się donosy na nauczycieli za ich "nieprawomyślność", a w 1951 roku większość nauczycieli rozesłano po całym województwie.
Pan Jan skierowany został do szkoły przy Zakładzie Leczniczo-Wychowawczym w Świebodzinie, którego kierownictwo objął właśnie dr Lech Wierusz. Zamknięty charakter zakładu dawał pełne poczucie bezpieczeństwa zatrudnionym tutaj pracownikom. Nie znaczy to jednak, że J. Sobocińskiego pozostawiono w spokoju. Gdy na przykład w 1969 roku przygotowywał w gronie kolegów i byłych uczniów publikację z okazji 20-lecia szkoły, usłyszał, że pracy tej nie może firmować swoim nazwiskiem.
Podobnie w 1970 roku na zebraniu Związku Chórów Polskich wszyscy dyrygenci wysunęli powtórnie kandydaturę Sobocińskiego na dyrektora artystycznego związku, i tym razem ówczesne władze polityczne i oświatowe kategorycznie się sprzeciwiły. W wyniku tego związek upadł.
W 1975 roku J. Sobociński przeszedł na emeryturę. Dyrektor nakłaniał emeryta do pozostania "choćby na cały etat". Wkrótce jednak, po wygłoszeniu w kościele sprawozdania z pielgrzymki do Rzymu - otrzymał natychmiastowe wymówienie, bo "taki człowiek nie może mieć kontaktów z polskimi dziećmi".
Na pewną działalność zezwolono jednak. Kierownictwo Chóru "Harfa" spoczywało w rękach Jana Sobocińskiego przez prawie dwadzieścia lat. Prowadził też chór przy Spółdzielni "Przemysł Drzewny", należał do rady nadzorczej PSS.
Od 1971 roku Jan Sobociński pracował w Wyższym Seminarium Duchownym w Gościkowie jako lektor języka niemieckiego, poświęcając nadal swój wolny czas działalności społecznej. Był on inicjatorem i organizatorem grupy krajoznawczej "OPTY", która współpracowała z Towarzystwem Przyjaciół Ziemi Świebodzińskiej. Zajmował się także pisarstwem. Był autorem pierwszego z "Zeszytów Świebodzińskich" pod tytułem "Pierwszy Chór Ziemi Lubuskiej - Harfa" (1984), dzieła historycznego "Paradyż - placówka wychowawcza w latach 1836 - 1952" i innych publikacji oraz tłumaczem tekstów historycznych dotyczących Ziemi Świebodzińskiej.
Cześć Jego Pamięci.
wuz
Okolice Najbliższe
Wydanie Nr 3 [98] marzec 2005
Koncert pamięci
W sobotę 19 lutego, w świebodzińskim ratuszu odbył się uroczysty koncert, poświęcony pamięci prof. Jana Kazimierza Sobocińskiego, w 90 rocznicę jego urodzin. Patronem koncertu był burmistrz Świebodzina.
Na koncert licznie przybyli zaproszeni goście.
Obszerna sala ślubów z ledwością pomieściła zaproszonych gości. Wśród nich byli czołowi przedstawiciele Powiatu i Gminy, proboszczowie naszych parafii, księża z seminarium w Paradyzu, najbliższa rodzina Jana Sobocińskiego, jego przyjaciele i znajomi. Na wstępie Marek Nowacki, dyr.
Muzeum Regionalnego i współorganizator koncertu, przywitał zgromadzonych i w paru słowach ciepło wspomniał najistotniejsze wydarzenia z życia Jana Sobocińskiego. Chcielibyśmy aby ten koncert był hołdem złożonym człowiekowi wyjątkowemu - mówił Marek Nowacki. Elegancki starszy pan, z charakterystycznym wąsikiem, nie zbudował tu żadnego szpitala, szkoły, czy przedszkola. Jan Sobociński był skromnym nauczycielem i wychowawcą. Jednak jego aktywność, zaangażowanie, otwartość, niezłomność i osobiste relacje z wieloma ludźmi, zaskarbiły mu mnóstwo przyjaciół i
szczególne miejsce w naszej pamięci. Pan Jan nigdy nie był zaangażowany politycznie. Wychowany w rodzinie o głębokich tradycjach patriotycznych i religijnych, swoich osobistych nieprzyjaciół zawsze traktował z iście chrześcijańską wyrozumiałością i miłosierdziem, wspomina M. Nowacki. Za swoje liczne zasługi nigdy nie domagał się poklasku. Jednak Jana Sobocińskiego docenili inni. Wielkim wyróżnieniem było odznaczenie medalem papieskim. Władze miasta w 2002 roku nadały mu honorowe obywatelstwo, a Starostwo Powiatowe tytuł zasłużonego dla Powiatu Świebodzińskiego. Pan Jan nie doczekał swoich 90 urodzin. Zmarł 29 listopada 2004 roku.
Grał Kwartet Pomorski.
Zebrani w skupieniu i z szacunkiem wysłuchał wspomnień o tym prawym człowieku, jakim był Jan Sobociński W podobnie podniosłej atmosferze, goście z przyjemności; wysłuchali koncertu smyczkowego Kwartetu Pomorskiego : Bydgoszczy. W programie znalazry się utwory W.A. Mozarta J.S. Bacha, J. Haydna, F. Chopina, G. Gershwina i innycl bardziej lub mniej znanych kompozytorów.
L. Kowalczyk
Świebodzińska Gazeta Powiatowa
Wydania nr 04(124) 2002
Jan Kazimierz Sobociński
W roku 1997 Wyższe Diecezjalne Seminarium Duchowne - diecezji zielonogórsko-gorzowskiej w Paradyżu-Gościkowie obchodziło 50 lat swego istnienia. Z tej okazji została wydana Księga Jubileuszowa, w której zamieszczono wiele informacji i wspomnień.
Jedno z takich wspomnień napisał prof. Jan Kazimierz Sobociński, długoletni lektor języka niemieckiego w Seminarium.
PRO ECCLESIA ET PONTIFICE
W roku 1997 mgr Jan Sobociński został odznaczony medalem papieskim "PRO ECCLESIA ET PONTIFICE" - tzn. DLA KOSCIOŁA I PAPIEŻA.
W roku 1951 zamieszkałem w Świebodzinie. Dowiedziałem się wkrótce, że w okolicy jest klasztor w Paradyżu, że tam znajduje się seminarium duchowne. Czasem przejeżdżałem obok, ale na tym kończyła się moja wiedza o zabytku. Nie byłem nawet pewny, czy nie obowiązuje tam zasada "Obcym wstęp wzbroniony". Nie znałem bowiem żadnego z mieszkańców uczelni a, i nasz proboszcz nie opowiadał wiele o seminarium.
Aż nagle któregoś dnia w październiku 1971 r. zjawił się w moim mieszkaniu młody, sympatyczny ksiądz, przedstawił się jako ojciec duchowny seminarium w Paradyżu i w imieniu ks. rektora zaproponował mi objęcie lektoratu języka niemieckiego. Nie taję, że to zaproszenie przeraziło mnie. Próbowałem się jakoś wykręcić, że nie jestem kwalifikowanym germanistą, że mam dużo pracy. Nie wymieniłem powodu najważniejszego: że się po prostu boję, bo mogę stracić pracę państwową, a mam na utrzymaniu liczną rodzinę. Dwa pierwsze argumenty ks. dr Paweł Socha - on to był właśnie - zbił łatwo. Do tchórzostwa ja się nie przyznałem. Stanęło na tym, że przyjmę obowiązki na jakieś trzy miesiące, dopóki ks. Rektor nie znajdzie stałego lektora. Nie znalazł (pewno nawet nie szukał).
Zacząłem pracę na całkiem nowych warunkach. Dotąd bowiem uczyłem i w szkołach wiejskich przed wojną i w szkole zawodowej, i w liceum pedagogicznym, i ogólnokształcącym, i w zakładzie dla kalek - lecz tu znalazłem się w innym świecie. Byłem oczarowany. Duże pomieszczenia, cisza w salach, cisza na korytarzach, powaga profesorów, skupienie studentów, pokój udzielany tylko ludziom dobrej woli.
A gdy w kościele na Mszy św. zabrzmiał śpiew półtorej setki zdrowych męskich głosów, to taki nastrój ogarnął człowieka, że cisnęły się na myśl słowa A. Asnyka: "...coraz się, dusza ludzka rozprzestrzenia i większym staje się Bóg". Minął moment strachu przed władzami PRL. Już i ja nie przypominałem ks. rektorowi T. Herrmannowi, że trzymiesięczny okres zastępstwa minął.
Do Paradyża przyjeżdżałem o godz. 6:25, aby zdążyć na Mszę św. Potem szło się na śniadanie, Ks. Rektor posadził mnie na naczelnym miejscu za stołem, co mnie bardzo krępowało wobec takich powag jak ks. doc. Usowicz, ks. dr Chorzępa i inni.
Zajęcia dydaktyczne nie sprawiały kłopotu. Klerycy okazywali się zdolnymi, chętnymi uczniami. Do dziś pamiętam, twarze i nazwiska dzisiaj dostojnych kapłanów jak ks. Koland, ks. Czekaj. Program nauczania nie był narzucony "urzędowo", układaliśmy go wspólnie. Moje samopoczucie w seminarium było specyficzne. Byłem jedynym nauczycielem świeckim wśród grona wykładowców duchownych. Wprawdzie łaciny uczyli później świeccy lektorzy, ale żaden z nich długo tu miejsca nie zagrzał. Było ich trzech, nie zapamiętałem żadnego nazwiska.
Seminarium duchownemu zawdzięczam moje najwspanialsze przeżycia, jako pracownik diecezjalny uczelni mogłem dzięki (już wtedy biskupowi) ks. P. Sosze uczestniczyć w pielgrzymce Roku Świętego 1975. Po raz pierwszy widziałem z bliska papieża (Pawła VI), zwiedziłem Watykan, katakumby, Monte Cassino. Była to dla mnie również pierwsza podróż samolotem. Pielgrzymka Roku Świętego spowodowała też koniec mojej pracy pedagogicznej "dla Polski Ludowej". Gdy bowiem po powrocie z Rzymu ks. S. Raba, ówczesny wikary parafii św. Michała w Świebodzinie poprosił mnie o wygłoszenie sprawozdania z pielgrzymki wiernym w kościele, prośbie tej chętnie uczyniłem zadość. A że w tym momencie wyłączono prąd i nie mogłem korzystać z mikrofonu, więc dla lepszej słyszalności wszedłem na ambonę. Ten zabieg okazał się tak skuteczny, że nie tylko wierni zebrani w kościele poznali cel i przebieg pielgrzymki, ale natychmiast dowiedział się o tym inspektor szkolny i "zajął stanowisko".
Po krótkiej ze mną rozmowie, która upewniła go, że "głosiłem kazanie", oświadczył zdecydowanie: "Taki nauczyciel nie może wychowywać polskiej młodzieży". Lecz pracę z pewną częścią polskiej młodzieży - tej, która nie jednoczyła się "w szeregi budowniczych socjalizmu" - kontynuowałem w większym jeszcze zakresie, bo mogłem się jej poświecić bez reszty.
W roku 1980 w Paradyżu powstał Apostolat Maryjny. Jego założyciel b. doc. T. Herrmann od początku wtajemniczał mnie w swoje plany organizacyjne, czasem nawet zasięgał mojej opinii, pozwalał wygłaszać referaty na zebraniach, przyjmował artykuły do redagowanego przezeń pisma "Promienie Pośredniczki Łask". Przesadnie nazywał mnie pierwszym apostołem.
Gdzieś od roku 1976 byłem pośrednikiem miedzy domem sióstr joannitek Immaculmatahaus w Slraumsbergu i naszym seminarium. Ks. rektor Henryk Dworak przychylił się do prośby siostry przełożonej Assumpty Blaß, aby w czasie wakacji ośmiu kleryków pomagało siostrom w ogrodzie. Korzyść była obopólna, bo młodzi ludzie ćwiczyli język niemiecki przy pracy, w czasie Mszy św. i przy posiłku. Ta współpraca utrzymywała się z przerwą stanu wojennego aż do momentu likwidacji Immaculmatahaus (brak młodych powołań) przed dwoma laty. Jednym z uczestników tych wyjazdów zagranicznych był obecny ks. rektor dr Ryszard Tomczak.
Przed kilkunastu laty ks. dr B. Czesz przywiózł z Poznania książkę w języku niemieckim "Kloster Paradies" napisaną przez byłego nauczyciela tutejszego seminarium nauczycielskiego Wilhelma Doetscha. Praca nie jest wolna od niemieckich akcentów nacjonalistycznych (wydana w 1926 r.), ale zawiera dokładne dzieje klasztoru cystersów. Przetłumaczyłem ja. na język polski - i to stało się podstawą naszej wiedzy o przeszłości Paradyża. Później, zwłaszcza od roku 1980, grupa byłych uczniów niemieckich szkoły paradyskiej nawiązała kontakt z seminarium. Oni dostarczyli mi książki Theodora Warmińskiego, P. Mansecka i F. J. Lehmanna. Opis budowy i wyposażenie kościoła klasztornego zawiera książka Stanisława Wilińskiego "Gotycki kościół pocysterski opactwa paradyskiego w Gościkowie", wydana w 1953 r. w Poznaniu.
Odkrywając coraz więcej szczegółów z dziejów Paradyża urosłem w oczach kleryków, a nawet księży profesorów do miana rzeczoznawcy (eksperta) w tych sprawach. Co roku tworzyła się grupa kandydatów na przewodników po szacownym obiekcie, aby służyć informacją dla licznie przybywających tu pątników i turystów. Niektórzy z tych przewodników jak np. ks. Leonard Sadowski czy ks. Robert Perłakowski wykazali wielkie zainteresowanie sprawą i na własną rękę poszerzali zasób wiedzy o dziejach opactwa. Ks. Perłakowski opracował - jeszcze w seminarium - przydatne dla cudzoziemców kompendium w języku niemieckim.
Jeśli chodzi o moje skromne wyniki w pracy translatorskiej, to można by wymienić tłumaczenie dzieła ks. bpa Josefa Cordesa "Löscht den Geist nicht aus" z języka niemieckiego na polski oraz album ks. Marka Walczaka "Paradyż" z języka polskiego na niemiecki.
Przed trzema laty poznałem niemieckiego księdza katolickiego Waltera Reiche, który z grupą swoich parafian przyjechał z Zürbig odwiedzić - jak się wyraził - swe gniazdo rodzinne. Po dłuższej rozmowie dowiedziałem się, że z Paradyżem łączą go ciekawe wspomnienia. Na pożegnanie wręczył mi wydany z okazji jego jubileuszu 50-lecia kapłaństwa bogaty w przygody życiorys. A ponieważ ks. Reiche w czasie wojny był proboszczem w polskiej parafii Sierakowice na Kaszubach i - choć nie opanował języka polskiego - utrzymuje do dziś przyjazne stosunki z byłymi parafianami i ich dziećmi, zainteresowałem tym tekstem ks. red. Andrzeja Dragułę, który chętnie przyjął mój przekład i opublikował go odcinkami w diecezjalnym tygodniku "Aspekty".
Dwa fragmenty ze wspomnieniami ks. Waltera zatytułowanych "Ein Priesterschicksal in der Kriegs- und ersten Nachkriegszeit an der Grenze zwischen Polen und Deutschland" chcę tu przytoczyć. Dotyczą one bezpośrednio Paradyża i rzucają pewne światło na stosunki panujące tu przed kilkudziesięciu laty:
"Sześć lat studiów, z czego pięć w seminarium duchownym doprowadziło mnie do święceń kapłańskich, których udzielił mi w Pile biskup Maximilian Keller dnia 8 grudnia 1939 r. Mszę prymicyjną odprawiłem 17.12.1939 r. w rodzinnym kościele klasztornym w Paradyżu (rodzice mieszkali w Gościkowie - J. K. S.). Już w tym dniu zaczęły się niezwykłe wydarzenia. Patrząc od strony ołtarza na wypełnioną ludźmi świątynię zauważyłem stojącą u drzwi głównych grupę żołnierzy. To już coś niebywałego! A potem niespodzianka: wszyscy podchodzą do komunii św. - w mundurach SS. Co to ma znaczyć? Czyżby prowokacja? W czasie uroczystego wyjścia wszyscy stają przed drzwiami kościoła, podchodzą do mnie i składają gratulacje z okazji święceń kapłańskich. Za chwilę tajemnica się wyjaśnia. Ci wszyscy żołnierze są z nowicjatu franciszkanów z klasztoru Michelsberg w Fuldzie. Pewnej nocy - opowiadają mi - policja obstawia klasztor, zabiera wszystkich do służby wojskowej i transportuje do obozu szkoleniowego SS w pobliżu Paradyża. Tutaj w niedzielę udaje im się uzyskać przepustkę na udział w nabożeństwie w pobliskiej wsi Wysokiej względnie w Paradyżu. To wprost nie do wiary, ale wśród tych "SS-manów" był późniejszy ojciec Gereon Goldmann, dzisiejszy misjonarz w Japonii. Przeżył wojnę, lego książka "Pod prąd" (Wider den Strom) pozwala nam ze zdumieniem i przerażeniem śledzić jego los".
"Tymczasem - nadszedł już maj (1945 - J. K. S.) - dowiaduję się o losie Paradyża. Ks. prałat Meissner z Babimostu, mój wujek, pisze: "Ojciec Adelheid i Urszula już nie żyją". Tych słów nie zapomnę: Ojciec Adelheid, Urszula już nie żyją! Jaka śmierć ich spotkała? Gdzie jest matka, gdzie pozostałe siostry: Irena i Lisel, a gdzie brat Hubert z rodziną? Już nie mam spokoju, Jeden z moich ludzi zgłasza chęć towarzyszenia mi w podróży do Babimostu względnie do Paradyża. Ruszamy w początku czerwca. Przed katedrą w Poznaniu dowiaduję się od pobliskiego księdza o wypędzeniu wszystkich Niemców. "Chce ksiądz zobaczyć nowego proboszcza z Międzyrzecza?" "Tak, ale gdzie jest stary proboszcz Bünigh?" - "Nie ma go".
Potem pieszo ze Zbąszynka do Babimostu. Tutaj dowiaduję się wszystkiego dokładniej. Ale idę dalej, do Paradyża. Czy spotkam tam jeszcze kogoś? Wszędzie wyludnione wioski. Jest czego się bać. Nie można iść szybko. Mój towarzysz trwa przy mnie wiernie. Może się wszędzie porozumieć. Dzięki Bogu! Ale oto wieża paradyskiego kościoła. Zbliżamy się. Wydaje mi się, że serce wyskoczy mi z piersi. Na wjeździe do wsi od strony Brójec stoją ludzie; to mieszkańcy Jordanowa. Rozpoznają mnie. Od nich dowiaduję się bliższych danych o śmierci rodziny. Ojciec zabity, obie siostry: 17 i 18-letnia zakłute bagnetami. Wśród wielu ofiar jest też dawny opat klasztoru Weingarten, Michał Witowski, którego Niemcy uprowadzili z klasztoru, a który po dłuższym pobycie w Berlinie znalazł schronienie w Paradyżu i tutaj, na podwórku swoich rodziców znalazł śmierć. Wszyscy leżą we wspólnym grobie na cmentarzu w Jordanowie, opat ma własny grób. Później został ekshumowany i dzisiaj spoczywa w kościele klasztornym w Paradyżu".
Dziś po trzydziestu jeden latach kończąc "próbny okres" pracy w Seminarium chcę serdecznie podziękować kolejnym Magnificencjom: Ks. Docentowi T. Herrmannowi, Ks. Biskupowi P. Sosze, Ks. Biskupowi P. Krupie, Ks. H. Dworakowi, Ks. Biskupowi E. Dajczakowi i miłościwie nam dziś panującemu Ks. Dr. R. Tomczakowi za umożliwienie mi pracy w tej wspaniałej uczelni katolickiej, która i mnie wiele nauczyła.
Jan Kazimierz Sobociński
Świebodzińska Gazeta Powiatowa
Wydanie Nr 07-08 [127-128] 2002
"nie jestem godzien" - rozpoczął swe przemówienie Pan Profesor Jan Sobociński, w dniu l czerwca 2002 r. w którym to dniu otrzymał tytuł Honorowego Obywatela miasta Świebodzina.
Ta ogromna skromność Pana Profesora, stanęła w całkowitej sprzeczności ze sposobem, w jaki specjalna sesja Rady Miejskiej była prowadzona.
Licznie zgromadzona publiczność w sali widowiskowej Świebodzińskiego Domu Kultury, z niedowierzaniem słuchała słów przewodniczącego Rady, zupełnie nie przygotowanego do przedstawienia curiculum vitae Pana Profesora. Jakieś płaskie dowcipy, napomykanie o chorej wątrobie burmistrza, zwracanie się do księdza dziekana przez per "panie Pacyga", kilkakrotne powtarzanie: "ale potem wszystko było na misia", (?), całkowite pomylenie tytułu papieskiego dyplomu, który Pan Profesor otrzymał od Ojca Świętego w roku 1997 - nazwa dyplomu (a takżcie medalu), brzmi: PRO ECCLESIA ET PONTIFICE (co znaczy: Dla Kościoła i Papieża).
Przez Pana Przewodniczącego zostało to nazwane w przedziwnie przekręcony wyraz: "Pro ekscelencja" (a wystarczyło wziąć do ręki "Gazetę Powiatową" nr 4 z kwietnia br. gdzie znajdują się wspomnienia Pana Profesora i przedruk dyplomu w całości).
Poza tym w sposób niegrzeczny przewodniczący mylił nazwisko Pana Hilschera, mówiąc cały czas: "Hirszer".
Duże wzburzenie licznej grupy członków "Opty" (inicjatorów przedstawienia Pana Profesora do tytułu Honorowego Obywatela miasta Świebodzina) wzbudziło ustawiczne mylenie szkoły w Sanatorium (obecnie LORO), ze Szkoła Specjalną, Którą to nazwę w latach siedemdziesiątych szkoła sanatoryjna nosiła. Słychać było głośne komentarze zdenerwowanych członków grupy "Opty": "co on plecie?, to skandal! dlaczego dopuszczono do głosu tego człowieka?”
W dwa dni po tej paradzie impertynencji i niekompetencji - lotem błyskawicy obiegła miasto wiadomość o "aresztowaniu" przewodniczącego Rady Miejskiej, z zupełnie zresztą innego powodu.
Gdyby takie wydarzenie (doprowadzenie przez policję do prokuratury) miało miejsce w kraju prawdziwie demokratycznym, człowiek pełniący ważną funkcję we władzach nie tylko lokalnych, zapadłby w polityczny niebyt.
Na razie mamy anarchię na najwyższych szczeblach władzy (vide: Lepper i in.) - a jak wiadomo: "ryba psuje się od głowy".
Nie został w ogóle wspomniany 30-letni okres życia Pana Profesora, kiedy wykładał w Seminarium Paradyskim język niemiecki, a który to czas Pan Profesor uważa wręcz za swój najlepszy i najbardziej owocny w sensie pedagogicznym i naukowym, o książkach, które napisał i o setkach artykułów oraz tłumaczeń z niemieckiego na polski i vice versa.
Tutaj chcę dodać, że wśród sporej grupy osób przemawiających do widzów z trybuny w sali widowiskowej SDK, 80% to byli Niemcy, snujący sentymentalne wspomnienia o świebodzińskim Heimacie.
Dopiero Pan Andrzej Medyński - członek grupy "Opty" i dawny pacjent śp. Pana dr Lecha Wierusza, należycie uhonorował Pana Profesora, dziękując Mu serdecznie za wielkie serce i poświęcenie, jakie okazywał swoim uczniom, będąc nauczycielem w tej "specjalnej" szkole.
Pan Profesor Jan Sobociński, do Którego przewodniczący Rady Miejskiej, uporczywie zwracał się "Panie Janie" (bez specjalnej estymy) przekazał "Gazecie Powiatowej" tekst hymnu grupy "Opty", wyjaśniając przy tej okazji, dlaczego pacjenci dawnego Sanatorium (jeszcze dawniej "Caritasu"), a uczniowie Pana Profesora - wybrali tę nazwę.
Otóż w r. 1971 wysunięto hasło: "musimy mieć nazwę naszej turystycznej grupy". Wśród różnych pomysłów padła propozycja "Opty" - czyli nazwa jachtu Leonida Teligi, wspaniałego żeglarza polskiego, który tym właśnie jachtem opłynął świat. A poza tym, uśmiecha się Pan Profesor - to był pierwszy człon słowa "optymizm" - które to słowo i idea, jaką ze sobą niesie, była bardzo potrzebna moim drogim uczniom, tak bardzo skrzywdzonym przez los.
A potem Pan Profesor wynalazł w starym śpiewniku pieśń, która stała się hymnem grupy "Opty" i trwa do dzisiaj. To właśnie ten hymn zaśpiewał Pan Profesor ze sceny i dołączyli do Niego natychmiast, wzruszeni członkowie "Opty".
Czas już kończyć te refleksje, miejscami bardzo gorzkie - ale został jeszcze jeden temat: Medale 700-lecia: wybito ich ponoć 200 szt. Wbito je tak ciasno w czerwone etui, że nie można wyjąć bez podważenia nożem, nic dziwnego - na rewersie bowiem "pyszni" się napis: "700-lecie nabycia praw miejskich Świebodzina".
"Trefny medal" - nazwał tę historyczną wpadkę red. Michał Iwanowski (Gazeta Lubuska, 08.06.2002 r.). Urząd Miejski wydając ów medal, nie skonsultował tych słów z żadnym historykiem, których w Świebodzinie spora gromadka - wyliczając najbardziej znanych: dyrektor ŚDK - Z. Szumski. dyrektor muzeum Marek Nowacki, nauczyciel historii w ogólniaku Tomasz Możejko, nauczyciel historii w Szkole Zawodowej Waldemar Wachowski, czy też znany wszystkim regionalista - prof. Jerzy Piotr Majchrzak.
Pan Majchrzak dał wyraz swemu zbulwersowaniu właśnie w wywiadzie dla red. M. Iwanowskiego - mówiąc, że owszem, medal jest ładny, ale zupełnie bezwartościowy historycznie.
Ciekawe, co też sobie pomyśleli Lucy Brugman i Eberhardt Hilscher - także honorowi obywatele Świebodzina, kiedy im ten nieszczęsny napis na rewersie medalu -przetłumaczono; zwłaszcza Pan Hilscher, którego ojciec, Max Hilscher, był przed wojną dyrektorem muzeum w Świebodzinie.
Bożena Sieciechowicz
|