Z ziemi polskiej do ... polskiej.
X. Świebodzińskie matury.
W 1949 roku po trzech latach nauki w Gorzowie, po zdaniu tzw. małej matury (po 4 klasie gimnazjum) zdecydowałem się wystąpić z seminarium, wrócić do Świebodzina i kontynuować naukę w liceum ogólnokształcącym. Była to dla mnie ważna, lecz niełatwa decyzja. Dojrzewałem do niej trzy lata. Wiedziałem, że bardzo zmartwię tym swoją mamę, że zaboli ją to mocno. Nie chciałem jej ranić, ale nie odczuwałem umiłowania swego rodzaju ascezy, chciałem żyć pełnią życia, chciałem służyć ludziom, ale bez wyrzekania się wszystkiego, co ludzkie. Chciałem być uczciwy wobec siebie i innych, wolałem być dobrym świeckim niż złym duchownym. Argumentacja moja została przez mamę przyjęta ze zrozumieniem i - chociaż było jej bardzo przykro - z milczącą aprobatą. Wystąpiło nas wtedy dwóch. Trzeci pozostał i jest dzisiaj dziekanem w jednym z lubuskich dekanatów. Co się dzieje z drugim? Nie wiem. Kontakty się urwały.
W tym czasie w Polsce dokonywała się reforma oświaty: z systemu "sześć klas szkoły podstawowej plus cztery lata gimnazjum i dwa lata liceum" przechodzono na wzorowany na sowieckiej dziesięciolatce system "jedenastoletniej szkoły średniej" (siedem klas szkoły podstawowej plus cztery klasy liceum ogólnokształcącego). Ja, po zdaniu w Gorzowie małej matury po czterech latach gimnazjum, zostałem przyjęty do klasy dziesiątej. Z przyjęciem do liceum nie było większych problemów. Musiałem tylko uzupełnić niewielkie różnice programowe w obu szkołach. Dyrektor Witold Żarnowski przyjął mnie życzliwie i ze zrozumieniem. Podobnie inni profesorowie, koleżanki i koledzy. Miałem pewne problemy z chemią . Pomagała mi jedna z koleżanek i dzięki niej szybko sobie z tym poradziłem. Ja z kolei pomagałem jej i nie tylko jej w łacinie, którą dobrze opanowałem w seminarium. Jedynie ówczesny biolog nie chciał mi darować nieznajomości życia pantofelków, pierwotniaków, mszaków i innych glonów, jak gdyby od tego zależało moje dalsze życie. Buntowałem się przeciwko temu, psioczyłem na szkołę i nauczyciela. Wyznaczał mi partie materiału i terminy zdawania. Któregoś dnia spotkał mnie spacerującego z dziewczyną gdzieś za miastem. Nie omieszkał wypomnieć mi to przy całej klasie podczas zdawania kolejnej części: "Wyremba to innej biologii się uczy" - powiedział z przekąsem. I kolejna dwója.
Wszyscy nazywali go Glonem, nie pamiętając często jego nazwiska. "Walka" z nim trwała cały rok, bo na koniec roku dał mi jeszcze poprawkę, właśnie za te pierwotniaki, z powodzeniem zresztą zdaną w sierpniu.
Zakończenie roku szkolnego 1949/50. Klasa X
Teraz zacząłem wykorzystywać umiejętności muzykowania, zdobyte między innymi w seminarium. Z kolegami ze szkoły założyliśmy zespół instrumentalny i bardzo często muzykowaliśmy, a ja od czasu do czasu przygrywałem na akordeonie na wiejskich weselach, zarabiając trochę grosza.
Szkolny zespół muzyczny
Pod koniec dziesiątej klasy zapisałem się na kurs wychowawców przedszkoli i dziecińców wiejskich. Jego ukończenie dało mi prawo prowadzenia dziecińca wiejskiego w czasie żniw. Lato 1950 roku spędziłem jako kierownik i zarazem zaopatrzeniowiec dziecińca w jednej z podmiędzyrzeckich wsi. Rolnikom potrzebna była pomoc przy opiekowaniu się ich dziećmi w czasie intensywnych letnich prac polowych. Myśmy mieli tę opiekę zapewnić. Miałem do pomocy dwie wychowawczynie i kucharkę. O ile pamiętam z obowiązków wywiązałem się nieźle. Zarobione pieniądze przekazałem rodzicom. Im były bardziej potrzebne.
W tym czasie marzyłem o tym, aby zostać śpiewakiem operowym, chciałem studiować w konserwatorium, poświęcić się muzyce. Wszyscy mówili, że mam ładny bas-baryton i że powinienem kształcić głos. Nie zdawałem sobie wówczas sprawy z tego, że samouk muzyczny nie może ubiegać się o przyjęcie do wyższej uczelni muzycznej po zwykłej maturze ogólnokształcącej. Sprawę rozwiązał dyrektor liceum, który w klasie maturalnej na polecenie władz oświatowych utworzył klasę pedagogiczną i wyznaczył do niej 30 uczniów, w tym mnie. W powiecie odczuwane były braki kadry nauczycielskiej. Nie było odwołania. Nie mogłem zbyt wiele protestować, bo przecież zupełnie dobrze radziłem sobie jako kierownik i wychowawca w czasie pracy w dziecińcu wiejskim, o czym dyrektor wiedział. Chcąc nie chcąc musiałem wyrazić zgodę. W maju i czerwcu 1951 roku zdawałem więc dwie matury: najpierw pedagogiczną, później ogólnokształcącą.
Matura, rok 1951
Po zdaniu egzaminów otrzymałem nakaz pracy do jakiejś wiejskiej szkółki w świebodzińskim powiecie. Miejscowości nie pamiętam, bo nigdy tam się nie pojawiłem. Licząc się z tym, że jednak będę musiał we wrześniu przystąpić do pracy, wysłałem dokumenty na studia zaoczne do jednej z warszawskich uczelni na kierunek pedagogiczny. Zostałem zaproszony przez tę uczelnię na wyjazdową sesję naoczną do Sopotu, a po jej zakończeniu dziekan zaproponował mi normalne studia stacjonarne. Bez egzaminu. Uczelnia postarała się, aby mój nakaz pracy, który złożyłem w dziekanacie, został anulowany. Tak zaczęła się moja warszawska przygoda, która trwa do dziś.
Stanisław Wyremba
Warszawa, 23 czerwca 2005 r.