Z ziemi polskiej do ... polskiej.
I. Początek wojny
Urodziłem się w Równem Wołyńskim.
Tam przeżyłem pierwsze bombardowania niemieckie w pierwszych dniach września 1939 roku. Od 1 września 1939 roku codziennie obserwowaliśmy przelatujące bardzo wysoko samoloty. Wszyscy mówili, że to niemieckie samoloty obserwują i fotografują stację kolejową i inne obiekty. A na stacji zatrzymywało się coraz więcej pociągów z uciekinierami z centralnej części Polski. Byli to przeważnie wyżsi urzędnicy, lekarze, inteligencja. Coraz więcej było też pociągów z amunicją i sprzętem wojskowym. Koło domów mieliśmy wykopane schrony przeciwlotnicze. Do nich mieliśmy się chować w razie bombardowania.
Najtragiczniejsze było bombardowanie stacji kolejowej w dniu 13 września, na której stały wówczas pociągi z amunicją i uciekinierami z Warszawy. Na jednym z posterunków kolejowych pełnił służbę w tym dniu mój ojciec. Moja siostra zaniosła mu obiad, gdy rozpoczęło się to piekło. Niemcy zaatakowali bombami burzącymi i zapalającymi. Ja grałem z kolegami w piłkę na położonym w sąsiedztwie boisku Kolejowego Przysposobienia Wojskowego. Był tam wykopany schron przeciwlotniczy. Przykryty był grubymi podkładami kolejowymi. Gdy zaczęło się bombardowanie początkowo schowałem się w tym właśnie schronie. Gdy trochę ucichło, czym prędzej pobiegłem do schronu, który znajdował się tuż przy naszym domu, nie chciałem, bowiem, aby mama niepokoiła się jeszcze o mnie. Wystarczyło, że drżała o życie męża i córki, którzy właśnie przebywali w tym piekle. Miłość do matki uratowała mi wówczas życie: Jedna z bomb spadła tuż przy schronie, w którym byłem uprzednio. Wszyscy zginęli. Mieszkaliśmy w osiedlu kolejarskim niedaleko stacji, tuż przy rzeczce Uście.Bomby spowodowały pożary pociągów z amunicją, co spotęgowało detonacje.
Nalot spowodował duże straty, nasz dom był częściowo zniszczony przez dużych rozmiarów odłamek pocisku artyleryjskiego. Po szczęśliwym powrocie ojca z pracy późnym wieczorem, pozabijaliśmy okna i drzwi deskami, spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy, załadowaliśmy to wszystko na rower, jedyny wówczas dostępny dla nas środek transportu i zdecydowaliśmy się opuścić nasz dom i szukać schronienia u chrzestnej matki mojej siostry, która mieszkała wraz z mężem na skraju miasta. Jej mąż był policjantem i pochodził z Wartosławia, rodzinnej wioski mego ojca. Na ten sam pomysł wpadli jeszcze inni znajomi naszych znajomych. Było bardzo tłoczno, ale wydawało się nam bezpieczniej, niż w naszym domu przy węźle kolejowym. Naloty powtarzały się i w dniach następnych. 17 września natomiast do Równego wkroczył następny sąsiad, sąsiad wschodni. Mąż chrzestnej mojej siostry przybiegł do domu bardzo zdenerwowany i powiedział: „Dostaliśmy nóż w plecy”, przebrał się w cywilne ubranie i uciekł z zamiarem przedostania się za Bug, na teren zajęty przez bardziej cywilizowanego wroga. Nie wiem, co się z nim stało, czy udało mu się to, czy też podzielił los tysięcy innych polskich policjantów w Katyniu.
Stanisław Wyremba
Warszawa, 15 maja 2005 r.