Z ziemi polskiej do ... polskiej.
VII. Trofiejna harmoszka.
Pewnego dnia ktoś puścił plotkę, że musimy opuścić domy w dolnej części ul. Kościuszki, bo zajmie je wojsko. Ojciec nawet się ucieszył, bo znalazł domek niedaleko stacji, przy Ringstrasse (ul. Poprzeczna). Będę miał blisko do pracy - mówił. Nastąpiły kolejne przenosiny. Na zwykłym stacyjnym wózku bagażowym ulokowaliśmy swoje mienie i ruszyliśmy znów przed siebie drogą wzdłuż toru kolejowego. Przecięliśmy ulicę Sulechowską. Jazda w dół. Mijamy szereg domów. Na drzwiach niektórych przybite wywieszki „zajente bez polaka” (pisownia oryginalna). Te wywieszki były informacją, że ktoś już ten domek oglądał i zamierza w nim zamieszkać. Na końcu ulicy jest ten wolny dom, o którym wspominał ojciec. Oglądamy go. Podoba się. Tu zostajemy. W piwnicy domu również były brykiety i resztki poczynionych przez byłych gospodarzy przetworów. Ktoś już buszował w całym obejściu. Wyraźne ślady szabrowniczej działalności. Na podwórku stał samochód, również rozszabrowany. Z resztek jakichś gazet, listów, notatek wywnioskowaliśmy, że dom należał do pracownika poczty (może jej naczelnika?). Dom był dwurodzinny, druga część też była jeszcze pusta. Stał przy ulicy prowadzącej w szczere pola w kierunku „domku kata”, jak kiedyś nazywano resztki jakiejś budowli na wzgórzu za miastem. Nasz dom miał uszkodzony dach, bo tam, na dachu było stanowisko obrony przeciwlotniczej. Dach wymagał remontu. Dom otaczał piękny, duży ogród, a w nim krzaki porzeczek, agrestu, drzewka owocowe. Przy domu kilka grządek do uprawy warzyw. Na jednej z nich pędy szparagów. Radowało to nasze oczy. Do pracy tata miał bliziutko, jak nigdy przedtem. Tu też każde z nas miało swój pokój. Nawet było ich za dużo. Większość mebli była rozszabrowana, ale to, co zastaliśmy wystarczyło nam. Osiedle to z czasem stało się osiedlem kolejarskim. Zaczęli je zasiedlać coraz to nowi kolejarze przyjezdni ze wschodu i z centralnej Polski. Zaczynało żyć na nowo.
Jak układały się stosunki z czerwonoarmistami? Różnie... Część z nich uważała, że im się wszystko należy, bo „oni krew przelewali”. Penetrowanie domów i willi oraz zabór zastanych tam rzeczy uważali za coś normalnego, za zdobycz wojenną. Wszystko to dla nich było „trofiejne” (zdobyczne). Byli też inni Rosjanie. Ci pomagali nam w przetrwaniu ofiarowując różne produkty żywnościowe i nie tylko. Pamiętam, jak pewnego razu na obecnej ulicy Piłsudskiego jakiś oficer podarował mi taki „trofiejny” rower. Bardzo ładna, prawie nowa „damka”. Miała w zasadzie tylko jeden feler: była bez ogumienia. Ucieszyłem się bardzo, bo jakoś nie udało mi się nigdzie natknąć na rower. Widocznie niemieccy mieszkańcy miasta, tak jak my kiedyś, uciekając, na rowery ładowali swoje tobołki. Przyprowadziłem rower do domu i ze znalezionego gdzieś w piwnicy gumowego węża zrobiłem „opony” i czułem się szczęśliwy. Ale tylko do pewnego czasu. Któregoś dnia, gdy spokojnie jechałem po obecnej ulicy Kolejowej, zatrzymało mnie dwóch krasnoarmiejców i kazali mi złazić z roweru. Tak to wtedy było: jedni dawali, drudzy zabierali...
Działania wojenne stosunkowo oszczędzały Schwiebus. Więcej szkód w mieście spowodowali „zwycięzcy”. „Trofiejne” było wszystko: wyposażenie fabryk, warsztatów rzemieślniczych, wyposażenie domów. Nie wolno niczego zostawić... Tylko, komu nie wolno zostawić? Niemcom? Polakom? Jako „reparacje wojenne” zdobycz jechała na wschód, ale dlaczego z miasta, które miało być polskie? Nawet linia kolejowa Świebodzin – Sulechów została rozebrana, a tory wywiezione. Tego już wtedy zrozumieć nie mogłem.
Wiele czasu spędzałem na stacji. Od dawna jako syn kolejarza miałem zainteresowania związane z kolejami. Urodziłem się też na małej stacyjce w okolicach Równego. Teraz zanosiłem obiady pełniącemu służbę ojcu. Stałem w oknie nastawni i obserwowałem puste składy pociągów jadących na zachód i jadące na wschód pełne jakichś maszyn i urządzeń. Eszelony rozśpiewanych, rozradowanych, szczęśliwych pogromców faszyzmu. Wiele transportów zatrzymywało się na stacji. Parowozy nabierały wody.
Pewnego czerwcowego dnia 1945 roku na stacji w Świebodzinie zatrzymał się jeden z takich transportów żołnierzy wracających do domu po zakończeniu wojny. Śpiewali, grali na akordeonach. Pozdrowiłem ich.
- Pan, wodku imiejesz? – zapytał mnie jeden z nich. Zdziwiłem się, że mówią do mnie „pan”.
- Ja nie pan – odpowiadam, a on na to:
- A szto, ty ruskij? – Dla Rosjan wtedy każdy Polak to był „pan”.
- Niet, ja Polak, ale mam tylko trzynaście lat, a wodku wam dam za harmoszku – odpowiedziałem.
- Budiet wodka, budiet harmoszka.
Pobiegłem czym prędzej do domu, gdzie stał przywieziony jeszcze z Zamościa zdobyczny baniak ze spirytusem, utoczyłem pół butelki, dolałem do pełna wody i ruszyłem na stację. Pociąg stał jeszcze. Dokonałem uczciwej wymiany i „trofiejny” (zdobyczny), całkiem nowy 48-basowy akordeon Hohnera stał się moją własnością. Byłem szczęśliwy. Rozpocząłem naukę gry na nim. Samodzielnie, moich rodziców nie było stać na opłacenie nauczyciela. Odtąd muzyka i muzykowanie stało się moją pasją, która trwa do dziś.
Spirytus był wówczas nie gorszym środkiem płatniczym od dzisiejszych dolarów czy euro. Za spirytus można było kupić wszystko. W podobny sposób zdobyliśmy kozę-karmi-cielkę, parkę królików, jakieś kury i ... zaczęło się prawie normalne życie przeciętnej kolejarskiej rodziny. Ojciec pracował na nastawni, mama z siostrą trochę szyły, ja zacząłem chodzić do szkoły.
Przy ulicy Sulechowskiej tuż przy moście zakwaterowana była dość duża grupa sokistów, funkcjonariuszy Straży Ochrony Kolei. Ochraniali szlak kolejowy od Świebodzina do Torzymia. Istniało jeszcze zagrożenie ze strony jakichś pozostających w okolicznych lasach niedobitków wojsk niemieckich oraz ze strony naszych „szabrowników”. Nie było bezpiecznie. Coraz częściej zdarzały się przypadki rozboju, rabunku. Baliśmy się. Gdy jeden z sokistów chciał wynająć u nas zbędny pokój, rodzice zgodzili się bez wahania. Stało się bezpieczniej. Lokatorowi podobało się u nas, podobała się mu też moja siostra. Włączał się chętnie do pracy czy to w ogródku, czy przy naprawie dachu. Polubiliśmy go.
Stanisław Wyremba
Warszawa, 10 czerwca 2005 r.