Z Ziemomysłem Angerem, prezesem Koła Grunwald Związku Sybiraków w Poznaniu rozmawia Tomasz Rochatka, OBEP IPN Poznań
Problem Sybiraków był przez wiele lat „białą plamą” w historiografii i publicystyce. Pokoleniu wychowanego w PRL, do którego należę, losy Polaków na Wschodzie ukazywano fragmentarycznie przez pryzmat fałszu i niedomówień. Pomówmy o losach i doświadczeniach ludzi, którzy byli na „nieludzkiej ziemi”. Proszę powiedzieć, gdzie i kiedy się Pan urodził? Jakie były losy pańskiej rodziny w momencie wkroczenia Armii Czerwonej?
Urodziłem się 2 lipca 1929 roku w Stanisławowie obecnie – Ukraina. W rodzinie było nas dwóch synów – młodszy o 3 lata był brat Jerzy. Ojciec miał wykształcenie techniczne, był inżynierem budownictwa i pracował w Urzędzie Miasta. Zajmował się budownictwem. W 1939 r. ojciec został zmobilizowany do wojska i po klęsce wrześniowej wraz z armią poszedł w kierunku Zaleszczyk na południe. Brat mojej mamy był komendantem zawodowej straży pożarnej w Stanisławowie w stopniu pułkownika. W październiku 1939 r. wujek został aresztowany. Mama dowiedziała się o tym od sąsiada, który przyszedł do nas. Mieszkał z nami 84-letni ojciec mojej mamy, który miał mocno przytępiony słuch. Mimo pewnej odległości od stojącej mamy i sąsiada – mimo przytępionego słuchu usłyszał, o czym rozmawiano. Dziadek zdenerwowanym głosem zapytał natychmiast: „Co, mój syn Wilik (wujek miał na imię Wilhelm) aresztowany?”. Nie pomogły żadne zapewnienia, że nie o syna chodzi, że to tylko zbieżność imion – wymieniano jakieś nazwisko – nic nie pomogło – w żadne zapewnienia nie wierzył. Tak tą wiadomością przejął się, że niebawem dostał wylew krwawy do mózgu – został zabrany do szpitala, gdzie niedługo potem zmarł. Uważam, że to było szczęście w nieszczęściu, gdyż gdyby razem z nami został zabrany, na pewno nie przeżyłby tej tak ciężkiej katorgi.
Wybuch wojny przeżyłem w wiosce Siemiakowce pod Kołomyją, gdzie przebywałem z bratem na wakacjach u ojca siostry. Rodzice w tym czasie przebywali w Stanisławowie. Po wkroczeniu wojsk radzieckich. na tereny polskie wujek odwiózł nas do Stanisławowa. Rok szkolny już się rozpoczął. Do szkoły zacząłem uczęszczać, gdy Rosjanie byli w mieście. Spotykaliśmy ich na ulicach, jeździły ich samochody i czołgi. W tej dzielnicy, gdzie mieszkaliśmy, byli różni sąsiedzi – Żydzi i Ukraińcy. Żyliśmy z nimi w zgodzie, tak jak po sąsiedzku. Po wkroczeniu wojsk radzieckich do naszego miasta, po jakimś czasie przyjechały ich rodziny. Jako mali chłopcy chodziliśmy ich oglądać – byliśmy ciekawi, jak wyglądają. Zauważyliśmy, że panie dziwnie się ubierały – halki ubierały na bluzki i nosiły jako sukienki – gdyż u nich tak się nosiło sukienki nazywane „sarafanem”. Myślały więc, że damska halka jest „sarafanem” – nas to śmieszyło.
Po wkroczeniu wojsk radzieckich na tereny polskie bardzo ożywili się Ukraińcy, gdyż uważali, że teraz będą mieli „Wolną Ukrainę”. Flagi polskie zdejmowali, a zawieszali ukraińskie. Śpiewali narodowe pieśni ukraińskie itp.
Proszę powiedzieć, gdzie przewieziono Pana i pańską rodzinę? Jak wyglądała droga na „Sybir” w oczach dziecka?
To był bardzo trudny okres. 10 lutego 1940 roku – deportowano pierwszych Polaków na Sybir. Była wówczas ciężka zima. Temperatura dochodziła do –30°C. Ludzi ładowali do bydlęcych, nieogrzewanych wagonów. Zdarzały się przypadki zamarzania. Trupa wyrzucano z wagonu na pobocze torów do śniegu. Do tych transportów zabierano rodziny byłych wojskowych, policjantów, nauczycieli, duchownych – jednym słowem inteligencję polską – traktując ich jako wrogów ludu.
Nas wywozili 13 kwietnia 1940 r. – w środku nocy gromki łomot do drzwi. Na pytanie „kto tam?” odpowiedź była jedna: „odkrywaj chadziajka – sołdaty”. Po wejściu do mieszkania okazało się, że byli to żołnierze z karabinami. Oświadczyli, że należy ubierać się i pakować gdyż wyjeżdżamy (dokąd i dlaczego nie umieli powiedzieć – tylko prędko pakować się). Mama była zdenerwowana i zapłakana, my mali chłopcy też zapłakani. Załadowali nasze rzeczy na samochód i zawieźli nas na dworzec kolejowy. Na bocznicy towarowej stał tam pociąg składający się wagonów „bydlęcych”, do którego załadowano 13 rodzin. Wagon posiadał piętrowo zrobione z desek prycze. Okna zakratowane, jedne drzwi były zamknięte na głuchu, miały wycięty otwór, do którego była podłączona rura od prowizorycznego sedesu. Ten kącik był zupełnie otwarty – nie było żadnego parawanu. Na środku wagonu stał żelazny piecyk – ale nie było żadnego opału – Rosjanie tłumaczyli, że w czasie jazdy nie wolno palić, bo to grozi niebezpieczeństwem. Na tych dechach wagonu wszyscy rozmieścili się, każdy pościelił to, co miał zabrane z domu. W kwietniu było cieplej niż w lutym – rozpoczynała się wiosna. W czasie transportu każdy myślał, dlaczego nas zabrali i gdzie nas powiozą. Mama doszła do wniosku, że nas potraktowano jako rodzinę wojskową: tata zmobilizowany – poszedł z wojskiem na południe, wujek zaś – pułkownik był aresztowany jesienią 1939 r. i tak na pewno było. W wagonie byli różni ludzie – przede wszystkim – inteligencja z rodzin sędziowskich, nauczycielskich, urzędniczych, kolejarskich itp. Wówczas oceniliśmy, że dobrze się stało, że dziadek nasz zmarł – on by tego nie wytrzymał. W tym samym czasie żona wujka Wilika Kropiwnickiego też była aresztowana i wywieziona gdzie indziej. Nie wiedzieliśmy o tym, gdyż mieszkała w innej dzielnicy miasta (Stanisławów był miastem wojewódzkim liczącym wówczas 80 tys. mieszkańców) i została załadowana do innego wagonu. W
związku z tym trafiła do innej części Kazachstanu.
Wagon był zamknięty i transport bardzo szybko mknął na wschód, nie zatrzymując się na stacjach. Jedynie na dużych, węzłowych stacjach zatrzymywał się. Wtedy otaczali pociąg wartownicy, uzbrojeni w karabiny. Nie pozwalali wychodzić dorosłym – jedynie dzieci mogły wyjść i pod strażą pobiegać lub pospacerować. Bywało tak, że przychodził żołnierz i z każdego wagonu brał po dwie osoby z wiadrami. Szły one z nim na stację i dostawały do jednego wiadra gorącą wodę – „kipiatok”, a do drugiego zupę. Następnie dzielono zupę w wagonie pomiędzy wszystkich. To był jedyny ciepły posiłek w ciągu dnia. Transport w części europejskiej był bardzo mocno pilnowany w czasie jazdy i na postojach. Po długiej podróży dojechaliśmy pod Ural.
Na stacji kolejowej Ufa – kręcili się koło pociągu kolejarze. Gdy pytano ich, dokąd jedziemy, odpowiadali, że nic nie wiedzą, na pewno daleko. Na Uralu ponownie zastaliśmy zimę. W lasach i dolinach leżał śnieg. Bywało tak, że niektórzy kolejarze prosili o papierosa. Jedna pani rzuciła przez okienko papierosa – wówczas podniósł go, podziękował i powiedział, że wiozą nas daleko na Syberię. Może być tak, że jak pojedziemy na północ, to znaczy do tajgi, gdzie jest bardzo ciężko. Jeżeli na południe, to do Kazachstanu, gdzie są duże stepy, ale będzie tam nieco lżej. W czasie jazdy przez Ural trudno było coś zauważyć, gdyż jest to duży łańcuch gór. Pociąg wił się wśród nich cały czas.
Jak było zorganizowane życie „przesiedleńców”?
Rejon, w którym mieszkałem, był rozległym stepem z rzadko rozmieszczonymi osadami. Gdzieniegdzie spotykaliśmy drobne zarośla małych zagajników brzozowych. Do najbliższego lasu – prawdziwego drewna nadającego się jako budulec – było trzysta kilometrów. Step północnego Kazachstanu był pokryty bardzo gęstą trawą o cieniutkich, do włosa podobnych źdźbłach, zwanych tam „kowył’. Ponieważ step przez całe lata nigdy nie był koszony ani uprawiany, dlatego był mocno ukorzeniony. Idealnie nadawał się do budowy domów typu „ziemianka”. Pługiem ciągniętym przez traktor cięto skibę darni ok. 6-8 m grubą i ok. 30 cm szeroką. Taką skibę ręcznie cięto na kawałki ok. 1 m długości. Gotowe kawałki układano na wóz z żerdziami i wołami przywożono na miejsce budowy „domu”.
Budowa domu wyglądała podobnie, jak u nas buduje się dom z cegły. Darń układano na ziemi w dwóch rzędach które następnie kładziono w poprzek bez zaprawy. W ten sposób powstawała ściana ok. 60 cm grubości. Zostawiano nieduże otwory ok. 70 x 120 cm na okna. Ponadto otwory na drzwi. Taki dom przeważnie składał się z dwóch izb. Wysokość przy ścianie była ok. 3 m a w szczycie ok. 5 m. W ten sposób powstawał wysoki i stromy dach. Gdy taki dom był wybudowany, przy szczycie wkopywano słup jako podporę na belkę nośną. Na słupach oparta była belka nośna. Następnie kładziono żerdzie co 80 cm i w ten sposób powstawał szkielet domu. Na te żerdzi kładziono gęsto faszynę (pęczki gałęzi), następnie słomę, a na samą górę układano darń systemem dachówkowym. Całość smarowano na zewnętrz gliną rozrobioną z bydlęcym łajnem i drobną sieczką. Cały dom był tym smarowany, także na zewnątrz i wewnątrz, łącznie z podłogą. Potem, jak było wapno, to dom malowano na biało.
Wewnątrz domu stawiano piec, tak aby ogrzewał obie izby. Ponadto w pierwszej izbie był piec, w którym można było gotować w specjalnych garnkach zwanych „czohunami”. Piece i kominy budowano z cegły wyrabianej z gliny i suszonej na słońcu.
Zima przeciętnie trwała od drugiej połowy września do pierwszej połowy maja. Temperatury były w granicach minus 40-50°C. W związku z tym drzwi były dwuczęściowe, co było bardzo przydatne podczas zamieci śnieżnej. Gdy dom był zasypany śniegiem, otwierało się górną część drzwi i wsypywało śnieg do środka. Następnie wychodziło się na zewnątrz i kopało tunel do sąsiada. Przy wszystkich kominach były tyczki obwiązane czarną szmatą.
Z chwilą przyjazdu tam myśmy utracili, w pewnym sensie, swoje dzieciństwo. Była to niepisana walka o byt i przeżycie. W wiosce była szkoła podstawowa 4-klasowa. Mama mnie zapisała do szkoły. Chodziłem do czwartej klasy. Wszystko, co uczono było dla mnie powtórką. Szybko się nauczyłem po rosyjsku, bo znałem ukraiński. Moja edukacja trwała niecałe dwa miesiące. Powiedzieli wówczas, że Polak nie przyjechał się tu uczyć, tylko do pracy.
Poszedłem więc pracować. Przydzielono mnie do pracy na kosiarce, ciągniętej wołami, przy sianokosach. W okresie zimy pracowałem przy koniach. Za tę pracę otrzymywałem 120 rubli. W pierwszym roku naszego pobytu był tam czynny sklepik, w którym można było coś kupić (cukierki, cukier, sól, drobne przedmioty, bieliznę itp.). Potem, jak wybuchła wojna niemiecko-rosyjska, służył jedynie do sprzedawania przydziałowego chleba lub innych drobnych rzeczy, które Rosjanie przywozili z miasta powiatowego – Fiodorowki. Sprzedawali tam „kirpicznyj czaj”, czyli prasowaną herbatę robioną z różnych malin, wiśni itp. Rosjanie stosowali taki zwyczaj, że herbatę piło się bez cukru w różnych systemach. Jak mamy cukier na „prykusku”, oznaczało to, że człowiek brał kostkę cukru umoczył lekko w herbacie, gryzł kawałeczek i popijał. Na „prygliatku” – leżała kostka cukru na stole, a my piliśmy herbatę gorzką, a na „prydumku” – pijemy herbatę gorzką i pamiętamy jak wyglądał cukier.
Jaki wpływ na pańskie losy miał wybuch wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 r. i późniejsze stosunki polsko-sowieckie?
Wybuch wojny – informacja dotarła do nas z dużym opóźnieniem. Na wieść o tym wśród Polaków nastąpiła radość. Wydawało się nam, że to przyspieszy nasz powrót do ojczyzny. Rosjanie zauważyli to, zrobili zebranie i otrzymaliśmy reprymendę, że tam ludzie giną, a my cieszymy się. Wszyscy zaparli się tego, że nikt się nie cieszy, bo przecież tam są nasze rodziny i jakoś się uspokoili. Rosjanie wprowadzili chleb na przydział – 400 gramów, a dla niepracującego – 200 gramów. Chleb foremkowy, mocno gliniasty i ciężki. Był wówczas taki trudny okres czasu, że moja mama rozchorowała się. Leżała w szpitalu, a potem w domu na zwolnieniu. Brat nie pracował wcale. Gdy przyszły żniwa – sianokosy, pracowaliśmy całą brygadą daleko w polu, spaliśmy w barakowozach lub na sianie. Chleb wysyłałem mamie, gdy jechali po prowiant dla nas. Mama w zamian przysyłała mi w rondelku ugotowane ziemniaki wymieszane z serem i dziką cebulką, która tam rosła. Na polu pracowało się od wschodu do zachodu słońca, tj. 14-15 godzin, z przerwą na obiad. W południe było bardzo gorąco – temperatura dochodziła do 50°c. Był jeden posiłek. Rano jakaś kawa i nic do tego, bo chleba nie było. Po dzień dzisiejszy nie piję zimnej wody. Ten nawyk stepowy mi pozostał, bo tam była taka sytuacja. Nie było wody źródlanej, ale w wiosce wybudowali staw. Na koniach wjeżdżaliśmy do stawu, aby koń popływał. To dla nas była rozrywka. Jeśli dali kubek kawy, to wypiłem kawę, a jak nie dali, to nic nie piłem.
W latach 1941-1942 po rozmowach gen. Sikorskiego ze Stalinem podpisano umowę Sikorski-Majski. Sybiraków z różnych stron Związku Radzieckiego powołano do polskiej armii gen. Andersa. Sytuacja znacznie się poprawiła. Powstała w Kujbyszewie polska ambasada. Byli powołani także polscy pełnomocnicy. Zaczęły przychodzić dary z UNRR-y (odzież, suchary, soki, obuwie itp.) i czasem docierały do nas. Podczas licznych wędrówek Polaków odnalazł się wtedy na wolności brat mojej mamy, Wilhelm Kropiwnicki. Odszukał swoją żonę Helenę i poinformował nas telefonicznie, że wstąpił do armii Andersa. Dodało nam to wiele otuchy, że może i nasza sytuacja się odmieni, ktoś o nas pomyśli.
Armia Andersa wyjechała jednak na południe do Iraku i Iranu, za zgodą Stalina, w liczbie 140 tys. żołnierzy i ok. 70 tys. ludności cywilnej. Były to rodziny tych żołnierzy. Poszła informacja, że gen. Anders uciekł ze swoją armią do aliantów. Było to nieprawdą. Propozycja aliantów została przyjęta przez Stalina. Stalin nie tylko wyraził zgodę, ale gen. Andersowi podarował w prezencie dwa białe konie. Po wojnie w Polsce mówiono, że Anders wyjechał z Rosji na białym koniu, a to był przecież prezent od Stalina.
W niedługim czasie po wyjeździe armii Andersa zawieszono pracę ambasady polskiej w Kujbyszewie. Pełnomocników ambasady aresztowano a deportowanym Polakom nakazano oddać dowody tożsamości. W zamian dawano dokumenty radzieckie. Moja mama oświadczyła, że nie ma polskich dokumentów, gdyż podczas przeładunku z wagonów polskich do radzieckich zabierano je. Więc mama została przy polskiej narodowości i nie wydali jej dokumentów radzieckich. Natomiast ci, którzy otrzymali dokumenty radzieckie, mieli kłopoty w 1946 roku. Gdy przyszło zarządzenie o robieniu spisów Polaków przed powrotem do Polski, tych którzy mieli dokumenty radzieckie, uznawano za obywateli radzieckich.
W 1943 r. powstał Związek Patriotów Polskich. W wielu rejonach zaczęli działać jego mężowie zaufania. Bardzo nas ta wiadomość ucieszyła – w czerwcu tegoż roku udaliśmy się do Fiodorowskiego Rejonu pieszo 50 km, żeby spotkać się z takim mężem zaufania. Szła nas gromadka, gdyż niektórzy byli chorzy, a inni uznali, że to za daleko, aby dojść. Szliśmy dwa dni. Spotkaliśmy się z mężem zaufania, który wyjaśnił nam, że będzie zorganizowana polska armia i niektórzy ochotnicy z całej Rosji zjeżdżają już do Siedlc nad Oką. Mówił, że jak wojna zakończy się, to wrócimy do Polski. Dostałem z paczek UNRR-y płaszcz, mama – mydło, dużą puszkę soku pomarańczowego i suchary wojskowe. Z tym bagażem pełni optymizmu wyruszyliśmy w drogę powrotną. Jesienią 1943 r. wyruszyła na front I dywizja im. T. Kościuszki. Dowiedzieliśmy się o tym od naszego męża zaufania.
Późną jesienią 1943 r. przyjechała do naszej wioski pani w średnim wieku bardzo ładnie i ciepło ubrana jak na owe czasy. Potem okazało się, że była zastępcą naszego naczelnika do spraw politycznych. Stosunki w wiosce pogorszyły się. Każdy musiał uważać, co i gdzie mówi. Kobiety pracujące w magazynach zbożowych musiały uważać, jak pod spódnicą wynosiły ziarno, żeby nie zauważyła [tego – TR], bo zaraz był prokurator i sąd. Było takie zdarzenie, że dwie dziewczyny poszły daleko za wioskę w pole tam, gdzie jesienią było magazynowane ziarno pszenicy. Leżało ono głęboko pod śniegiem. Dziewczyny odgrzebały śnieg i nabrały do woreczków trochę ziarna razem ze śniegiem. Pani ta, gdy wracały do wioski, pytała, gdzie były, co widziały i co niosą. Gdy pokazały zabrała je do kancelarii gdzie kazała ziarno zważyć – było po ok. 2 kg. Zabrała im ziarno i wysłała meldunek do prokuratora. Zorganizowano pokazową rozprawę i dziewczyny dostały po dwa lata pracy przy wyrębie lasu w tajdze. A zboże, które zabrały wiosną i tak było spalone, lecz głodnemu człowiekowi nie wolno było tego wziąć. Trzy miesiące przed naszym wyjazdem do Polski enkawudzistka wyjechała.
Proszę opisać okoliczności, warunki i oczekiwania związane z przybyciem do ojczyzny? W jaki sposób doświadczenia religijne odbiły się na pańskiej psychice?
Atmosfera poprawiła się w drugim półroczu 1944 r. Wojska radzieckie szły na zachód. Amerykanie zaczęli pomagać – przychodził sprzęt, działała UNRRA. Otrzymywaliśmy bieliznę, odzież, środki spożywcze. Zaczęli pojawiać się popi. Ludzie miejscowi gromadzili się w izbach. Przychodził pop (nie wiem, skąd miał szaty liturgiczne) odprawiał nabożeństwo, chrzcił dzieci. Bywało nawet, że niektórzy dorośli też się chrzcili. Do tej pory tylko dzięki naszym mamom mogliśmy się modlić i wiedzieć, kiedy przypadają święta. Podczas Świąt Bożego Narodzenia zbieraliśmy się w izbie i śpiewaliśmy kolędy. Tak wyglądały nasze święta. Poza tym był bardzo duży śnieg i mróz. Do lasu było bardzo daleko – nie było świerku. Czasami robiliśmy ze słomki, nici i kolorowego papiery ozdóbki, które wieszaliśmy pod sufitem lub wokół świętego obrazka. Rosjanie, jak słyszeli nasze kolędy, przychodzili i słuchali. Bardzo im się podobało – twierdzili, że oni nie znają takich pieśni. Natomiast od czasu kiedy przyjechała do nas ta enkawudzistka, sytuacja się pogorszyła. Robiła zebranie i tłumaczyła, że takie zbieranie się, to spiskowanie przeciwko władzy radzieckiej. Nasze mamy tłumaczyły, że jesteśmy wychowani w wierze katolickiej i to nam pomaga w przetrwaniu. A ona na to: „Co ma Bóg do tego i tak tu zdechniecie.” Poza Bożym Narodzeniem bardzo się zatraciły inne święta. Nawet Rosjanie obchodzili spotkanie z Nowym Rokiem, był czasami „dziadek mróz”, ale nigdy nie było choinki.
Nadszedł oczekiwany rok 1946. Wiosną dotarła do nas wiadomość, że Polacy mogą wracać do Polski. Robiono spisy ludności polskiej. Nastąpiła wielka radość, ale stopniowo rosło zniecierpliwienie oczekiwaniem na wyjazd.. Pewnego dnia zapakowano nasze tobołki na sanie i zawieziono na stację. Na stacji kolejowej „Dżarkul” czekaliśmy ok. 2 tygodni na podstawienie pociągu. Odwiedzali nas przedstawiciele Związku Patriotów, przynosili polską prasę i organizowali posiłki. W tym czasie przychodziły dary z UNRR-y. Pewnego dnia przyszedł przedstawiciel biura repatriacyjnego i przyniósł cały plik listów, które nadeszły z Polski. Mama dostała list od brata naszego ojca – jego rodzina została przesiedlona z Kresów na nowe ziemie zachodnie.
Nareszcie podstawili transport – taki sam jak przed laty. Inna była jednak atmosfera – ludzie pełni radości zajmowali miejsce w wagonach. Przyniesiono nam polskie flagi i udekorowaliśmy nimi wagony. Pojawiły się hasła: „żegnaj katorgu, witaj kraju ojczysty”. Nie było strażników z karabinami, żadnej ochrony – tylko normalni „żeleznodorożniki”, czyli kolejarze. Jechaliśmy przez Mińsk i Brześć. W Mińsku zatrzymaliśmy się na dwie doby. Widzieliśmy tam zniszczone lotnisko. Dotarliśmy do Poznania. Pociąg stał na bocznicy niedaleko dworca głównego. Witało nas dużo ludzi – przynosili prowiant, odzież itp. Nagle przyszła nasza kuzynka, tj. Janina Czołowska ze swoim ojcem. Radość była ogromna. Mama zapytała, czy jest w pobliżu kościół. Poszły więc obie do kościoła. Powrót do Polski dla mamy był przykry, gdyż oprócz radości z przyjazdu do kraju zobaczyła również, jak ubrane były polskie kobiety. Mama była w spódnicy uszytej z worka. Na nogach miała rzemienie i łapcie. Mama miała żal do siostrzenicy, że ją zaprowadziła do kościoła w takim ubiorze. Dosyć długo płakała. Siostrzenica tłumaczyła jej, że „nieważne buty, ubiór, ale ważne, że byłaś w kościele. Miałaś możliwość podziękować Bogu, że jesteście już w Polsce”.
Następnie przyjechaliśmy do Szczecina, gdzie zaopiekowali się nami pracownicy biura repatriacyjnego. Razem z grupą chłopców wyruszyłem na zwiedzanie miasta. W dzielnicy domków jednorodzinnych opuszczonych przez Niemców wyjadaliśmy, co się dało ze spiżarni. Takich produktów przez sześć lat nie widzieliśmy na oczy. Zatrzymał nas radziecki saper. Powiedział nam, że część domów jest rozminowana, lecz są też pułapki, np. śmieci pod którymi są miny. W pewnym momencie kazał nam zaczekać i poszedł do sąsiedniego domu. Gdy wrócił, pociągnął za linkę i nastąpił wybuch części tamtego domu. Wyglądało to okropnie, tym bardziej, że my wojny nie widzieliśmy. Wystraszony powiedziałem później mamie, abyśmy stąd wyjechali do Opola do brata ojca. Mimo że wysłaliśmy telegram, w Opolu na dworcu nikt na nas nie czekał. W końcu przyszedł po nas wujek. Wykąpaliśmy się w łazience w ciepłej wodzie. Wujek spalił nasze ubrania, które były pełne robactwa. Następnego dnia dostaliśmy ubrania i wreszcie wyglądaliśmy jak normalni ludzie.
Na „nieludzkiej” ziemi trudno było ocalić wrażliwość wobec religii, lecz również wobec drugiego człowieka. Niektórym się to udało. Rozumiem pańskie doświadczenia i serdecznie dziękuję za rozmowę.
Fragment materiałów przygotowanych przez Instytut Pamięci Narodowej w Poznaniu.
Sybiracy - materiały robocze dla nauczycieli i uczniów gimnazjów, pod. Red. F. Leśniaka T. Rochatki, A. Rogulskej, Warszawa 2001, s. 45 - 61.