Najbardziej oficjalna strona Świebodzina na starych kartach pocztowych

   MENU

  Skok do tamtąd skąd przybyłeś :-=)  Powrót
   • Strona Główna
   • Wstęp
   • Z historyi ...
   • 130 lat ...
   • Wernisaż ...
   • Kroniki ...
   • Katalog C&Co.
   • Family Tree
   • Ważka
   • Co nowego
   • Bibliografia
   • E-Mail




   Ważka

Z dziennika pokładowego Ważki - Azja

Poprzednia strona

LAOS

18/2/2003 o 11:46 WAŻKA
             Wypadało by coś zmienić skoro wyjechałam już z Chin i to dość dawno temu. Wiem że to końcówka podróży po Laosie, ale lepiej późno niż wcale.
             Ważka

18/2/2003 o 12:14 WAŻKA
             Dostałam się pod granicę z Laosem. Zwykła przygraniczna miejscowość chińska. Sklepy i bazary. Trochę zespalam i wszystko musiałam robić w biegu. Wieczorem podano mi kilka informacji na temat zamknięcia granicy, ktoś stwierdził że nie mam po co tam jechać bo jest nieczynna w sobotę, ktoś stwierdził że zamykają ją o 11 godzinie, inny ze czynną całą dobę.
             Jak mi się spieszy - nie mogę zostać dłużej w Chinach, to mój ostatni dzień, każdy następny kosztuje mnie 50$ - to są same przeszkody. Reperują drogę. Wysiadam zobaczyć co się dzieje, czas leci nieubłaganie, Niemiec też się denerwuje. Próbuje przekonać kierowcę że wystarczy miejsca by przejechać, jest z boku mała ścieżka ale na ten maleńki samochód wystarczy. Kierowca macha ręką na gościa w białej czapce - boss - oki. To idę porozmawiać z szefem. Ja nie mówię po chińsku a on po angielsku. Pokazuję mu paszport z datą, pokazuję zegarek i piszę na ziemi o której zamykają granicę. Gość drapie się po głowie, krzyczy coś po chińsku i po pięciu minutach walec robi dla nas przejazd. 30 minut jazdy i ta sama przeszkoda. Tym razem idę na łatwiznę i biorę Niemca, bo się wydał że mówi po chińsku. Niemiec tłumaczy, ale jakoś bezskutecznie - szef powiedział nie i koniec. Wracamy do samochodu, wkurzam się bo to jego NIE kosztować mnie może 50$. Wychodzę znów i robię przedstawienie. I tym razem walec robi przejazd.
             Przy każdym spotkaniu z turystami to samo, jestem dla nich egzotyczna. Polska mały kraj wciśnięty między Rosję i Niemcy, postsocjalistyczne państwo z papieżem i Wałęsą. Zakręcona historia, państwo religijne i konserwatywne, raczej biedne.
             -'Skąd masz pieniądze na podróże?' - pytają.
             -'Ukradłam w banku i teraz się ukrywam w Azji, tu łatwiej zniknąć.' - mówię.
             Laos jest spokojniejszy, rozleniwiający, zupełne wakacje. Ciepło i słonecznie, pierwsze komary i wielkie palmy. Czas zwalnia, prawie przestaje istnieć. Cięgle jest weekend, ciągłe wakacje, budzisz się i nawet nie wiesz jaki jest dzień tygodnia, jaka data, może uda ci się zlokalizować miesiąc.
             A pogoda przecudna, pora sucha więc szczyt sezonu. Nie łatwo jest znaleźć tani hotel. Pełno Izraelczyków którzy przyjechali tu z Tajlandii. Jeżdżą grupkami. Jest ich tu tak dużo że wydaje mi się, że wszyscy opuścili Izrael i siedzą tutaj.
             Wdrapałam się na wzgórze zobaczyć stupę. Przy stoliku obok siedzą młodzi chłopcy. Ogolone głowy, pomarańczowe ubranka. Grają w karty popalając papierosy.
             Następnego dnia zwiedzanie klasztorów w Luang Prabang. Na wzgórzu spotkałam Australijkę, zachwycona wpatruje się w 'pomarańczowych chłopców', prawie nie chce ze mną rozmawiać. Mam wrażenie że za chwilę klęknie i zacznie się do nich modlić. Zaczynam się uczyć podstawowych słówek i liczb bo Laotańsku. Chłopcy robią przerwę na papierosa. Australijka patrzy zdziwiona.
             -'Oni palą?' - szepcze.
             -'A ty palisz?' - pytam.
             -'Tak.'
             -'To co się dziwisz.'
             Wieczorem biegnę na modlitwę do jednego z klasztorów. Biały budynek w kolonialnym stylu. Znajomy mnich czeka z wielkim słownikiem angielskim. Wchodzimy do świątyni, kłaniamy się. Kilku mnichów w skupieniu recytuje mantry, młody chłopak z odstającymi uszami przepisuje coś w kącie. Ktoś ziewa znudzony, jeden z chłopców ciągle odwraca się i puszcza oko do mnie.
             Chcę zobaczyć pokój mojego znajomego mnicha. Na ścianach kalendarze, plakat z wodospadem, pocztówki, zdjęcie siostry i plakat pół nagiej kobiety.
             Zaczynamy rozmowę. On bardzo chce się uczyć angielskiego więc praktykuje na turystach ale chce tez dobrze pisać po angielsku, pisze więc opowiadanie i robi do tego rysunki.
             Cienki zeszyt zapisany równym pismem, historia miłosna, przewracam strony czytając. Miedzy stronami znajduje zdjęcie rozebranej kobiety.
             -'Nie będziesz dobrym mnichem.' - mówię i czytam dalej.
             Patrzy zdziwiony na mnie. Zapomniał o tych zdjęciach. Następna strona. Tym razem zdjęcie ostrzejsze.
             -'Teraz to jestem tego pewna, nawet w przyszłym życiu nie będziesz dobrym mnichem.' - pokazuję mu pornograficzne zdjęcie które znalazłam, śmieje się, spuszcza głowę skruszony.
             -'O co chodzi?'
             -'A nic nic.'
             -'Przecież nie jesteś mnichem, więc Ci wolno.' - mówię, zaczynamy się śmiać.
             6 rano, miasto się budzi, kobiety rozkładają maty na ulicy, ktoś sprzedaje ryż w liściach, turyści czekają w napięciu z kamerami. Poranne ofiarowanie jedzenia. Idą gęsiego w ostrych pomarańczowych kolorach. Dostają ryż i warzywa. Dlaczego nikt nie daje mnichom np. ciastek? - myślę. Turyści biegają dookoła robiąc zdjęcia. C.D.N. Pozdrawiam
             WAŻKA
             W końcu spotkałam Polaków i to 2 sztuki w Vientiane. Jeden młody chłopak z biletem dookoła świata, drugi to dziennikarz polskiego radia.

18/2/2003 o 16:39 ANONIM
             ...no nareszcie!

19/2/2003 o 09:27 WAŻKA
             Sam Nua - kilka uliczek, kurz i domy pozostawione w niedokończonym stanie obok drewnianych budek. 25 km dalej jaskinie w których ukrywali się pierwsi komuniści Laosu. Spędzili w jaskiniach 6 lat ukrywając się przed bombardowaniami amerykańskimi. Po wyjściu pobudowali wielkie domy z niesamowitą ilością okien. Wewnątrz to typowo komunistyczne muzeum, statuetki Lenina, rosyjska gwiazda, do zwiedzenia pokój spotkań itp.
             W jednej budce telewizor, pół wioski ogląda striptiz, następnego dnia zaś karaoke.
             Na drodze do Nong Khiaw, która jest jak rollercoster (jakkolwiek się to pisze) pół autobusu zostawiło śniadanie za oknem. Koreańskie napisy, rysunki Lao, syf i rozmowy z szaloną Belgijką. Jedziemy we mgle. Autobus to stara maszyna, 'dar' z Chin. Na pierwszym postoju ludzie znów kupują jedzenie, pomocnik kierowcy biega jak oszalały z woreczkami, kilka razy nie zdążył.
             Zaczynam się nudzić, robię głupie miny do ludzi, śpiewam i wydaję nieokreślone dźwięki, kręcę film wideo i próbuję zrobić wywiad z kierowcą. Jestem zmęczona, to już któryś dzień z kolei gdy śpię tylko 2-4 godziny.
             Wieczorem docieram na miejsce. Hotel to bambusowy domek przy rzece z tarasem i palmami dookoła i przepysznym fruit shake. Prawie zasypiam czekając na kolację. Siedzę przy stole z głową na blacie i w tej pozycji zamawiam to co chcę. Po kolacji zaś nie możemy przestać gadać z Katleen.
             Dookoła góry i jaskinie warte odwiedzenia.
             Jadę na południe. Siedzę na traku. Zmokliśmy z 3 razy więc dojeżdżam do Luang Prabang przemarznięta. Idę w polarze choć wszyscy tutaj chodzą w koszulkach i spodenkach. Na traku rodzina z małej wioski, nie maja pieniędzy by pojechać do następnej wioski więc wszyscy składamy się na bilet. Wyglądają niesamowicie, brudne stare ubrania, rozczochrane włosy, dzieciaki wyglądające jak diabełki, wpatrują się ze strachem na mnie.
             Nowa wiadomość z Luang Prabang - postrzelono turystów. I tu pojawia się kilkanaście wersji jak i gdzie to było. Cale miasteczko żyje tylko tym. Większość chce się dostać do Vientiane samolotem.
             -'Nie boisz się?' - pyta Francuzka.
             -'Nie.'
             -'A ty?' - patrzy na Ariela.
             -'Ja jestem z Izraela, a u nas to normalne.'
             -'Naprawdę powinniście wziąć samolot i nie jechać autobusem.'
             -'Dlaczego?'
             -'Bo was też mogą zastrzelić.'
             -'Nic dwa razy się nie zdarza.'
             W autobusie do Vang Vieng pustka, nie ma zbyt wielu chętnych. Większość wybrała samolot a bilet autobusowy podrożał.
             Po drodze stoją żołnierze, kierowca co chwilę rzuca im papierosy. Między wioskami ludzie z karabinami, część to dzieciaki, trochę cywili którzy idą z wiatrówką upolować jakiegoś ptaka.
             Vang Vieng, czyli kilkanaście knajp, agencji turystycznych, wieczorne oglądanie filmów, Bob Maryle i happy pizza. Dziewczyny w stanikach i obcisłych spodenkach, goście którzy cale dnie spędzają nad rzeką a w knajpach opowieści o napadzie między jednym a drugim filmem dvd.
             Większość mi mówi że jestem pierwszą osobą z Polski jaką spotkali. I pytają się czy jestem zła za tamte czasy, za stan wojenny i komunizm.
             -'Byłam zła bo mi zabrali teleranek w niedzielę' - mówię.
             Spotykam Niemca który szuka żony. Jest znudzony wolnością.
             -'Całe życie robiłem to co chciałem, to nudne, chce zrobić cos dla kogoś.'
             Laotańskie dziewczęta w obcisłych koszulkach tulą się do białasów z wielkimi brzuchami i z radością korzystają z zasobów ich portfeli.
             Poszłam na spacer wzdłuż rzeki, jakaś ścieżka między domami, przez most, pole i między drzewami spotkałam stado krów. Mały cielaczek właśnie próbował wstać i zrobić pierwszy krok wpatrując się w mamę która rodziła następnego cielaczka.
             Na markecie szmatki dla białasów. Musze coś kupić bo po Chinach nie mam nic lekkiego, same ciepłe ubrania. Ciężko coś znaleźć. Wszystko zrobione na styl hipisowski ale w tym każdy wyglądałby jak bezdomny. Miło wiedzieć jak nas widzą miejscowi. Im naprawdę się wydaje że to lubimy?
             Przy obiedzie puszczają mi karaoke, ale przeróbki angielskich piosenek. W tle jakieś obrazki wszystko Made in China. W tle plaża, jesienne drzewa ze złotymi liśćmi i wodospady. Do piosenki 'My girl' pokazują pokaz mody z lat 80-tych. Do następnej piosenki pokazują małe startujące samoloty typu Wilga, pokazy lotnicze. 'What a wonderful world' i na początek autobus w Laosie czyli stara chińska maszyna napchana ludźmi która wygląda tak jakby miała za chwilę się rozwalić. Następny kawałek z piosenki...'i see sky of blue'... i widzę zmęczonego gościa który niesie kajak dla białasa i spływ.
             Później oglądam Matrix i jakiś kicz amerykański z N. Cave czyli ucieczka więźniów samolotem. Na zakończenie lądują samolotem bez skrzydeł (stracili je po drodze) w kasynie w Las Vegas.
             Muszę znaleźć przewodnik. Plan jest prosty. Kopię to jakieś 2$ czyli to samo jakbym skserowała od kogoś.
             W sklepie jednak za kopię chcą 12$, za używany oryginał też 12$, za oryginał jeszcze w folii - 20$, choć normalnie to kosztuje 17$. Mam to gdzieś i wychodzę. Następnego dnia dostaję cały przewodnik od Kanadyjczyka.
             Docieram do Vientiane na traku. Kobieta obok siedzi z dwoma miskami. W jednej małe żabki - już nieżywe, w drugiej duże żabki - czyli ich last minute. Płacimy za bilet, ja gotówką ona żabkami.
             Jest tu ciepło więc trzeba zrobić sprzątanie plecaka. Wysyłam 3 kg do domu. Następnego dnia spotykam dziennikarza z polski, w prezencie dostaję mapy i przewodniki po Bangkoku - nowe kilogramy do targania. Przed trzecią zwijamy się z Katleen do hotelu. Jak zwykle w połowie drogi odechciewa mi się spać. Szukamy knajpy by coś zjeść. Trzecia rano, ryż z warzywami i kawa z towarzystwem z Irlandii, Szwajcarii i Holandii. Włóczymy się po ulicach ciągle gadając. Zaglądam przez plot do klasztoru. Jest czwarta więc mnisi już wstali. Rozwijają jakieś kable i kolumny. Wchodzę do środka, rozpalili ognisko w ogrodzie. Siadam z nimi i zaczynamy gotowanie. Sticky rice, maczany w jajku i przypiekany na ogniu - małe słodkawe placuszki.
             -'Ale dlaczego gotujecie? Normalnie dostajecie jedzenie od ludzi' - mówię.
             -'Raz w roku gotujemy sami, strasznie to trudne ale tak musi być.'
             No tak, święto, pierwsze nauczanie Buddy. Do rana smażę z nimi te placki. Znów wracam późno do hotelu. Nawet nie wiem kto śpi w moim pokoju, jak wracam to wszyscy śpią, jak oni wstają to ja jeszcze śpię.
             Na travelbicie pytanie:
             -'Skąd macie pieniądze na podróże, jaki trzeba mieć zawód by tak sobie jeździć?'
             -'Najczęściej spotykany zawód to lekarz' - napisał ktoś.
             -'Najczęściej spotykany zawód to student' - odpisał ktoś inny.
             I to się zgadza, wystarczy sprawdzić książki hotelowe.
             A teraz czas iść do mojej ulubionej knajpy, z Laotańczykiem w długich dreadah by posłuchać jego następnych historii. Pozdrawiam.
             WAŻKA
             W następnym tygodniu zapraszam do Kambodży (o ile mnie tam wpuszczą) i dobra wiadomość, od stycznia jest oficjalne przejście między Laosem a Kambodżą, więc nie trzeba płacić dodatkowych $.
             Dziś spotkałam polską wycieczkę. Cztery tygodnie w Azji - Tajlandia, Kambodża, Wietnam, Laos, Birma. Zmęczeni, ale szczęśliwi.
             Czy ktoś może wytłumaczyć mi ideę tych ikonek? Nie chodzi mi o te w tekście, tylko te które pokazują się przy dacie i słowie 'wysłany'.

19/2/2003 o 12:57 ADMIN
             Hej Ważka.
             Wysyłając odpowiedź na posta, możesz wybrać jedną z kilku ikonek.
             Możesz wybrać jedną z nich lub żadną.
             Teoretycznie wybrana ikonka ma odpowiadać 'zabarwieniu' twego posta, jeżeli ktoś wybrał : może to znaczyć, że zgadza się, popiera posta, na którego odpowiada, lub śle informację która jest OK. Pozdrawiam.

21/2/2003 o 05:55 WAŻKA
             -'Kopciaj laj laj' - jak mówią Laotańczycy.
             WAŻKA

16/4/2003 o 12:59 WAŻKA
             (przyp. własny: zastanowiło mnie miejsce w którym Kasia umieściła tego posta... zakładam, że nie stało się to zupełnie przypadkowo i że zrobiła to sama Kasia. ***chwilę później*** doczytałem, ta wstawka jest realizacją obietnicy jaką złożyła Kaśka 2 marca będąc już w Kambodży. Stąd nie dziwcie się że data kwietniowa wyskoczyła tutaj jak Filip z konopii :)
             Ambasada Kambodży mieści się prawie na obrzeżach Vientiane. Robię sobie spacerek. Dostaję wizę i oglądając swój paszport znów wychodzę na ulicę.
             -"Wiesz jak dojść do centrum?" - zaczepia mnie chłopak z plecakiem.
             -"Wiem. A ty co tu robisz? Jak się tu znalazłeś?"
             -"Zgubiłem się."
             -"OKI, też idę do centrum."
             Chłopak jest ze Szwecji i rok siedział w Korei by nauczyć się języka. Łazimy po mieście. Próbuje nauczyć mnie grać w chińskie szachy czym przyciągamy sporą grupkę ciekawskich.
             Następnego dnia tak jak obiecałam zjawiam się w ambasadzie. Służbowa toyota i wycieczka do parku pełnego statuetek Buddy różnych rozmiarów. Na pocztówkach wygląda to lepiej.
             Wieczór i noc spędzam ze znajomą Belgijką i szalonym Laotańczykiem. Wynajęłam łóżko w dormitorium w małym hotelu, chciałam porozmawiać trochę z ludźmi ale wracam gdy oni śpią (3-7 rano) a oni wstają gdy ja śpię.
             Na śniadanio-obiad docieram do knajpy na rogu. Za moimi plecami para Amerykanin z młodą miejscową dziewczyną. Chodnikiem przechodzą dwie laotańskie dziewczyny.
             -"Przestań na nie patrzeć" - krzyczy dziewczyna łamaną angielszczyzna.
             -"O co chodzi" - dopytuje się zdziwiony gość.
             -"Jesteś moim chłopakiem!"
             - "To mogę cię dotknąć?" - uśmiecha się do niej wyciągając rękę.
             -"Oszalałeś? Nie tutaj!!!"
             -"OKI mam pokój, tylko dla nas."
             -"Wiesz że nie mogę."
             -"Nie bądź taka święta.'
             -"A wiesz zaczęłam pisać pamiętnik" - dziewczyna uśmiecha się słodko do niego.
             -"To dobrze, bardzo dobrze. Będziesz tam sobie pisać o mnie."
             -"Będę też wklejać twoje zdjęcia..."
             -"I pokazywać swoim pięknym przyjaciółkom."
             -"Te będą tylko dla mnie, a teraz daj mi trochę pieniędzy bo mam ochotę na cole."
            
             Wracam nad ranem do hotelu. Po 2 godzinach wstaję i zaczynam się pakować. Gość na łóżku obok otwiera oczy.
            
             -"Dzień dobry" - mówię - "przepraszam ze cię obudziłam."
             -"Nie ma sprawy" - uśmiecha się - "mieszkasz w tym pokoju?"
             -"Nie, ale podoba mi się ten plecak i te rzeczy więc je chyba wezmę" - odpowiadam. Gość zaczyna się śmiać zasłaniając usta ręką by nie obudzić reszty.
             -"To łóżko to twoje?"
             -"Tak."
             -"A ja przez tydzień zastanawiałem się kto na nim śpi."
            
             Docieram na plac pełen kurzu, Hucznie nazywany dworcem. Autobus do Savannakhet właśnie odjeżdża. Mam szczęście. Wsiadam do środka i od razu zasypiam. Ktoś mnie budzi szturchając w ramię.
             -"Dokąd jedziesz?"
             -"Do Tha Khaete" - odpowiadam.
             -"25 tysięcy."
             Coś mi się jednak nie zgadza. Otwieram przewodnik, liczę dni. Cholera. Nie mogę tam jechać. Muszę od razu dostać się do Savannakhet. Wołam gościa.
             -"Zmieniłam zdanie, chce jechać do Savannakhet."
             -"OKI."
             Najśmieszniejsze że będę jechała dwie godziny dłużej a cena pozostała ta sama.
             A miasteczko bardzo przyjemne, mimo deszczu (na szczęście ciepłego). centrum jak w Europie, małe domki naokoło klombów i maleńkiego deptaku.
             Siadam w Cafe Paris i oglądam ulotkę na temat Kambodży którą dostałam od szalonego dziennikarza który wygląda jak święty Mikołaj nazywany przeze mnie Lisem.
             "...a kraj należy do najbiedniejszych na świecie..." - czytam, to samo słyszałam o Birmie, Korei, Laosie i większości państw afrykańskich.
             W nocy wracam a raczej próbuję znaleźć swój hotel. Uliczki ciemne, nic nie widać. Coś co na mapie zaznaczone jest jako rzeka okazuje się stróżką ścieków.
             Mijam po drodze małą restaurację rodzinną. Na ścianie plakat: "Chcesz nam pomoc? Nie pal, nie używaj narkotyków w Laosie!" i rysunek laotańskiej rodziny popalającej i jednocześnie próbującej sprzedać "towar" turystom.
             Przychodzą bezdomni - zawsze ich przyciąga widok turystów. Starsza kobieta ledwo porusza nogami, powykręcane dłonie ale za to jaka radość życia! Uśmiecha się pokazując bezzębne dziąsła. Dokładam się z jakimś turystą do jej wieczornego jointa.
            
             Docieram do Pakse. Zmieniam dworce autobusowe śledząc starsza panią. Co za odległości między dworcem północnym i południowym! W sumie prawie 20 km. Południowy dworzec to targowisko z arbuzami. Łapię trucka zapchanego skrzynkami. Przeprawiamy się przez rzekę. Dosiada się do mnie kobieta. Dotyka włosów, pokazuje na oczy, chwyta moją dłoń i gładzi przez cala drogę do Champasak.
             Hotel nad rzeką z wielkim balkonem i wygodna kanapa.
             Kolacja z turystami. Spora grupka. Znów wymiana historii. Śmiać mi się chce gdy za każdym razem muszę powtarzać to samo: skąd jestem, całą moją trasę itp. Komary i niezidentyfikowane muszki latają dookoła. Wszyscy zasłaniamy szklanki bo nikt nie chce fruit shake z mięskiem.
             Przez pół nocy słucham jak w domu obok rodzina próbuje śpiewać karaoke. Bardziej przypomina to wycie rannego zwierzęcia ale przynajmniej mają zabawę.
             Rano wynajmuję rower by dotrzeć do Wat Phu - starej khmerskiej świątyni. Taki przedsionek Angkor Wat. Jest luty, droga świetna, pogoda też. Jadę sobie między wioskami w krótkim rękawku, spodenkach i sandałach.
             Wdrapuję się na górę pomiędzy drzewa magnolii. Spotykam nauczyciela angielskiego, pracuje w Laosie od 7 lat i dopiero teraz odwiedza to państwo. Mają za przewodników swoich byłych i teraźniejszych uczniów.
             Objeżdżam Champasak naokoło. Po Francuzach zostały rozwalające się kolonialne budynki, bagietki i frytki.
             A teraz została mi jazda na południe czyli Si Phan Don - 4 tysiące wysp. Tak przynajmniej twierdzą ludzie. Spędzam w łodzi cały dzień by na końcu odbyć obowiązkową walkę o kasę.
             Przepłynięcie dla miejscowych kosztuje 20 000.
             -"40 000" - krzyczy gość na łódce. Zostali sami turyści, ani jednego miejscowego.
             -"To kosztuje 20 000" - mówię.
             -"Nie, nie, nie 40 000."
             I oczywiście kilka "białasów" wyciąga 40 000.
             Facet bierze kasę w tłuste łapska i podchodzi do mnie.
             -"40 000, now!" - krzyczy.
             -"Nie mam" - odpowiadam spokojnie. Gość patrzy zdziwiony.
             -"Spokojnie. Siądź sobie człowieku. Zapłacę ci później."
             -"Co znaczy później! Nie ma później! Teraz! 40 000."
             -"Nie mam pieniędzy przy sobie. Są w plecaku, a plecak na dachu łodzi."
             Gość wykrzykuje coś do swoich pomocników. Ci zaczynają zrzucać wszystkie plecaki z dachu.
             -"Co ty robisz?" - pyta się Anglik.
             -"Ja? Nic nie robię. Siedzę" - odpowiadam.
             Goście wściekają się coraz bardziej krzycząc ze chcą 40 000.
             -"Zapłacę na lądzie. Nie wykonałeś swojej pracy do końca."
             Wszyscy zapłacili te cholerne 40 000 i tylko ja upieram się przy swoim.
             Na lądzie zrzucam plecak i podaje gościowi 20 000. Ten się znów wścieka i krzyczy że mam dać więcej.
             -"Nie" - odpowiadam.
             -"Taka jest cena."
             -"Cena to 20 000."
             -"Turyści płacą 40 000."
             -"Nie obchodzi mnie ile płacą turyści. Albo bierzesz 20 000 albo odchodzę i zostaniesz z niczym."
             -"Zawołam policję" - krzyczy - "dawaj 40 000."
             -"Nie. Możesz sobie zawołać policję i będziesz musiał im oddać część gdy się dowiedzą że zdzierasz podwójną cenę na turystach" - śmieję się mu prosto w twarz. Kładę 20 000 na ziemi, przygniatam kamieniem i odchodzę.
             Wieczorem w knajpie pytają się mnie dlaczego nie zapłaciłam 40 000.
             -"Nie widzę powodu żebym miała płacić tą cenę."
             -"Ale to tylko 4$."
             -"OKI, jesteś z Nowej Zelandii to dla ciebie nic. W moim kraju 4$ to nie takie nic, a na dodatek zgadnij dlaczego mają specjalna cenę dla białasów i dlaczego za rok czy 2 lata będzie to 60 000 albo więcej?"
             -"Ale dla niego 4$ to więcej niż dla ciebie."
             -"Chcesz być matką Teresą? On nie potrzebuje tych pieniędzy. Rozglądnij się człowieku naokoło. Zobaczysz na ulicy dzieci i całe rodziny mieszkające w namiocie. Oni potrzebują tych pieniędzy, a nie ta tłusta kula mięsa która ma dolarówki w oczach. Chcesz pomóc - daj tą kasę do szpitala albo kup bezdomnym dzieciom ubranie."
            
             Kilka dni później ruszamy na granicę z Kambodżą.
             I tu się znów pojawiają problemy. Uroki komunistycznego państwa czyli nielegalne płacenie za stemple.

Kambodża

2/3/2003 o 06:54 WAŻKA
             Wiem, wiem, wiem że nie skończyłam jeszcze poprzedniego wątku o Laosie ale obiecuję wysłać coś dłuższego z Tajlandii, tym czasem muszę rozpocząć nowy wątek bo od 27 lutego jestem w Kambodży.
             Pierwsze wrażenia ...hmm, myślałam ze będzie bardzo gorąco i wilgotno, jest gorąco i sucho. Wizyta w Choeung Ek i Tuol Sleng Museum - dość przygnębiające. A na granicy jak to na granicy, ciągle bezprawie (uroki komunistycznych zwyczajów) czyli mimo wizy muszę płacić ekstra pieniądze do kieszeni urzędników za wbicie mi pieczątki w paszport. Pozdrawiam.
             WAŻKA

2/3/2003 o 18:52 PAWEŁ
             Hej Ważka,
             To już kilka miesięcy jak jesteś w drodze...
             Nieśmiało zadam pytanie (i nie czuj się zobowiązana do odpowiedzi),
             W jaki sposób finansuje się taką podróż?
             Przecież trzeba płacić za przejazdy, jedzenie, noclegi, opłaty...
             I tak kilka miesięcy?
             A tak w ogóle to pozdrawiam i czytam Twe posty zafascynowany,
             Paweł

3/3/2003 o 10:40 WAŻKA
             Spędziłam rok w Stanach gdzie pracowałam tylko po to by zaoszczędzić pieniądze na podroż. Znajomi robią to samo wybierając między Stanami a Anglią.
             Ogólnie Azja jest tańsza niż Europa, np. za miesiąc w Mongolii i przejazd koleją transsyberyjską zapłaciłam 400$. Trzy miesiące w Chinach z łapówką za wjazd do Tybetu, zakupami i wysyłaniem paczek to ok 1500$, 34 dni w Laosie z zakupami, paczkami, opłatą za wizę do Kambodży, łapówkami na 3 granicach i przepłaconą łodzią przez Mekong do Kambodży - 350$.
             Oczywiście śpię w tanich hotelach 1-3$. Jem z miejscową ludnością w małych knajpkach na ulicy i poruszam się miejscową komunikacją, a nie turystycznymi autobusami. Pozdrawiam.
             Ważka

3/3/2003 o 18:54 ZIACH
             Wciąż czytamy, czekamy i czytamy. Żebyś sobie nie pomyślała że straciliśmy zainteresowanie Twoimi relacjami. To że nie ma tu zbyt wielu nowych wpisów od nas o niczym jeszcze nie świadczy.
             Pozdrawiam.
             Robert Ziach

5/3/2003 o 04:58 WAŻKA
             Mam zdjęcia tylko nie wiem gdzie je przesłać. Proszę o jakiś adres. Pozdrawiam.
             Ważka

5/3/2003 o 09:18 ADMIN
             Witaj.
             Możesz posłać zdjęcia na adres: admin@swiebodzin.com. Dołączę zdjęcia do Twoich postów i zamieszczę je w galerii. Pozdrawiam.

8/3/2003 o 11:44 TUZIOL
             Właśnie poklikałem sobie z Ważką. Dowiedziałem się o niej parę ciekawych rzeczy. Aktualnie siedzi sobie w Kambodży i się opala. Sprawdziłem IP z którego nadawała i ... te IP nie miało hosta. Ale jednego się dowiedziałem. To na pewno nie z Polski.
             Pozdrawiam... 'zaj..istą nianię'.

9/3/2003 o 06:25 WAŻKA
             ijj TUZIOL TUZIOL - sprawdzasz mnie?
             Kiedyś rozmawiałam z gościem który nie chciał mi wierzyć że jestem w Chinach, był na tyle "sprytny" ze sprawdził adres serwera (N.Y.) a nie kompa.
             Będę dziś na #swiebodzin jakby ktoś chciał pogadać o waszej 12.00.
             Nic się nie dzieje więc nic nie piszę. Obijam się jak mogę, czyli czytam sobie książki, wieczorem chodzę na plażę na tańce, hulanki, swawole, w dzień pływam sobie w błękitnej wodzie a później odpoczywam pod palmami popijając fruit shake i słuchając na przemian buddha bar z coffe shop. Jestem jednak znudzona tym i jutro uciekam stad. Pozdrawiam.
             Ważka
             p.s. Niedługo będą zdjęcia, właśnie wysłałam je do Admina.

9/3/2003 o 10:49 TUZIOL
             No to faktycznie "sprytny" gość.
             Gdzie go znalazłaś?
             Do zobaczenia o 12:00.

9/3/2003 o 21:08 ADMIN
             Ważka podesłała zdjęcia, umieściłem je w galerii
             Dzięki Ważka, pozdrawiam.

12/3/2003 o 14:24 WAŻKA
             Takeo.
             Godzina drogi kanałem między polami ryżowymi. Dookoła chatki sklecone z traw i liści palmowych.
             Ludzie z całym dobytkiem na łódce. Ktoś łowi ryby chodząc w siatką wzdłuż kanału. Obok kobieta z dziećmi. Chłopca sadza na podłodze i robi przegląd jego włosów. Co jakiś czas wyciąga wesz i zgniata ją paznokciem.
             W Angkor Borei idę wzdłuż kanału z aparatem. Patrzę na ludzi, oni na mnie. Wspólnie się obserwujemy. Uśmiechamy się do siebie nawzajem.
             Pod drzewem grupka kobiet z dziećmi. Machają do mnie ręką a dzieci krzyczą: hello! Podchodzę do nich, kucam. Dotykają moich włosów i rąk. Wyciągam aparat i pokazuję dzieciom. Zaczynam z nimi zabawę. Dzieci ciekawe oglądają go ze wszystkich stron, młodsze trochę się boją więc stoją z tyłu zaglądając przez ramię starszemu rodzeństwu. Przede mną piękna kobieta. Pokazuje na aparat, na nią i na dziecko. Uśmiecham się. Zaczyna się śmiać. Jej koleżanki poklepują ją wesoło. Szybko nastawiam ostrość i robię zdjęcie, przewijam klisze, odwracam się i robię zdjęcie śmiejącym się koleżankom. Zaczynają pokazywać mi palcem komu mam zrobić zdjęcie. Wciągnęły się w zabawę.

Kambodża. Zdjęcie nadesłane przez Katarzynę Butkiewicz pochodzi z serwisu www.swiebodzin.com.pl Kambodża. Zdjęcie nadesłane przez Katarzynę Butkiewicz pochodzi z serwisu www.swiebodzin.com.pl Kambodża. Zdjęcie nadesłane przez Katarzynę Butkiewicz pochodzi z serwisu www.swiebodzin.com.pl
Kambodża. Zdjęcie nadesłane przez Katarzynę Butkiewicz pochodzi z serwisu www.swiebodzin.com.pl Kambodża. Zdjęcie nadesłane przez Katarzynę Butkiewicz pochodzi z serwisu www.swiebodzin.com.pl Kambodża. Zdjęcie nadesłane przez Katarzynę Butkiewicz pochodzi z serwisu www.swiebodzin.com.pl
Kambodża. Zdjęcie nadesłane przez Katarzynę Butkiewicz pochodzi z serwisu www.swiebodzin.com.pl

             Gdy chcę zrobić zdjęcie ludziom muszę podejść do nich blisko, bardzo blisko. Muszę stanąć z nimi twarzą w twarz. Zaczynam zabawę. Pokazuję aparat dzieciom by się nie bały i nie płakały. Ich ciekawość zawsze jest silniejsza niż strach. Wszyscy codziennie "odkrywamy Amerykę". Oni oglądając mnie, a ja ich, włócząc się po ich kraju z ciekawością wtykając nos w podwórka i ich domy. Podglądam, podglądam, podglądam zadając tysiące pytań.
             c.d.n.
             Pozdrawiam.
             Ważka

13/3/2003 o 20:31 KRZYCH
             Witaj Ważka
             Kiedy można będzie spotkać Cię w Świebodzinie?
             To też jest przecież piękna "kraina" do zwiedzania.
             Pozdrawiam.

15/3/2003 o 23:30 PAWEŁ
             Witaj Ważka,
             Powiedz, nie tęskno Ci do Świebodzina?
             6 miechów w drodze.
             Twój luby zdaje się pisał tutaj, że tęskni.
             I czy to jest taka jedna z wielu podróży, które planujesz, czy raczej ta jedna wymyślona, a potem to już praca, dom, dzieci i obiady o 17:00?
             I nie boisz się? Czy też tam jest bezpieczniej niż tu?
             Czy też i tu i tam może się natrafić ktoś lub coś, i zrobić bum, czy też bez przygody to nie życie, czy jak to jest?
             Co Cię pchnęło aby pojechać w tę podróż i dlaczego właśnie tam a nie np. na Alaskę?
             I jak długo o tym myślałaś, jak długo planowałaś?
             I wybacz moją ciekawość.
             Pozdrawiam Cię.
             Paweł

16/3/2003 o 12:16 WAŻKA
            
             -- Witaj Ważka. Powiedz, nie tęskno Ci do Świebodzina? --
             Raczej nie tęskno, przez 5 lat mieszkałam w Poznaniu później rok w Stanach, chyba się odzwyczaiłam.
             --Twój luby zdaje się, pisał tutaj, że tęskni --
             Luby? Nie mam lubego.
             -- I czy to jest taka jedna z wielu podróży które planujesz, czy raczej ta jedna wymyślona, a potem to już praca, dom, dzieci i obiady o 17:00? --
             Oczywiście że jedna z wielu podróży, świat jest wielki i tyle ciekawych rzeczy jest w nim do zobaczenia.
             -- I nie boisz się? Czy też tam jest bezpieczniej niż tu? Czy też i tu, i tam może się natrafić ktoś lub coś i zrobić bum. Czy też bez przygody to nie życie. --
             Nie, nie boję się. W Chinach czułam się bezpieczniej niż w Polsce, to samo mogę powiedzieć o Laosie i Kambodży, a przytrafić coś złego może mi się pod własnym domem, choć liczę się z niebezpieczeństwem np. teraz w Azji panuje jakiś dziwny wirus coś w stylu zapalenia płuc, są już ofiary śmiertelne i część ludzi albo wraca do domu albo leci do Australii i nowej zelandii
             -- Czy jak to jest, co Cię pchnęło aby pojechać w tę podróż? --
             Ciekawość do świata, radość do drogi i przestrzeni przed, zboczenie zawodowe, brak lepszego pomysłu na życie.
             -- I dlaczego właśnie tam a nie np. na Alaskę? --
             Nie lubię zimy, a w Azji czuję się dobrze.
             -- I jak długo o tym myślałaś, jak długo planowałaś? --
             Zaczęłam myśleć o powrocie do Azji gdy wróciłam z Indii.
             -- I wybacz moją ciekawość. --
             Wybaczam.
             -- Pozdrawiam Cię. --
             Ja Ciebie też.
             Ważka

17/3/2003 o 11:27 ANONIM
             Hej Wazka, uważaj.
             Gazeta Wyborcza dziś:
             -------------------------------
             WHO: dziwna choroba, która zabiła 9 osób, grozi ogólnoświatową epidemią.
             Nie wiadomo, co ją powoduje. Wiadomo, że jest bardzo zaraźliwa i bezkarna - nie działają na nią ani leki antywirusowe, ani antybiotyki.
             Choć lekarze uznali ją za rodzaj zapalenia płuc, pierwsze objawy bardziej przypominają grypę - te stwierdzenia powtarzają się we wszystkich doniesieniach na temat choroby, która zabiła już dziewięć, a zaatakowała ponad 150 osób w Azji, Europie i Ameryce Północnej.
             - Czymkolwiek jest, samoloty mogą roznieść ją wszędzie. Stoimy w obliczu światowej epidemii - przyznaje dyrektor generalny organizacji dr Gro Harlem Brundtland.
             Daję ci siedem dni
             W środę WHO ogłosiło zagrożenie epidemią. W piątek odnotowano dwa zgony w Kanadzie. W sobotę zmarła dziewiąta ofiara tajemniczej choroby - wietnamska pielęgniarka udzielająca pomocy amerykańskiemu biznesmenowi (zmarł w czwartek). Tego samego dnia WHO zaapelowało do podróżnych odbywających międzykontynentalne loty, by mieli się na baczności i zgłaszali do lekarzy natychmiast po stwierdzeniu u siebie objawów nieco przypominających przeziębienie, grypę lub zapalenie płuc, a obejmujących kaszel, gorączkę, ból głowy, płytki oddech, sztywność mięśni, utratę apetytu, czasem tez wysypkę i biegunkę. - Najbezpieczniej jednak odłożyć podróż na później, przynajmniej do czasu, aż zidentyfikujemy zabójcę - radzi Brundtland.
             Stan wszystkich dotychczasowych ofiar pogarszał się błyskawicznie, doprowadzając do czegoś, co lekarze określają mianem ciężkiego zespołu ostrej niewydolności oddechowej (w skrócie SARS od Severe Acute Respiratory Syndrome). Jak dotąd stwierdzono 155 przypadków SARS, najwięcej w Azji. Zdaniem Julie Gerberding z Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom (CDC) w Atlancie czynnik chorobotwórczy rozprzestrzenia się przez osobisty kontakt osób chorych ze zdrowymi. Ocenia, że od zakażenia do wystąpienia pierwszych objawów upływa od dwóch do siedmiu dni.
             Spontaniczna czy zamierzona?
             - Póki nie wiemy, z czym mamy do czynienia, jesteśmy właściwie bezradni. Cały świat powinien zmobilizować się do walki z choroba - szukać przyczyny, a potem lekarstwa. I to jak najszybciej, bo inaczej sytuacja całkiem się wymknie spod kontroli - apeluje Brundtland.
             By zdobyć tkanki do badań, Amerykańscy epidemiolodzy udali się w zeszłym tygodniu do Wietnamu. Lada chwila zjawią się tam też francuscy specjaliści z kilkoma kontenerami medykamentów i masek chroniących drogi oddechowe.
             Rzecznik CDC obiecał, że wyniki badań komórek zmarłej pielęgniarki będą natychmiast podane do publicznej wiadomości - niewykluczone, że jeszcze w tym tygodniu. I on, i jego kolega z WHO bombardowani są pytaniami o możliwość wywołania epidemii przez terrorystów. Obaj odpowiadają, że na razie nie można wykluczyć i takiego scenariusza.
             KALENDARIUM
             Listopad 2002 r. - w chińskiej prowincji Guangdong odnotowano epidemię ciężkiego zapalenia płuc; piec osób zmarło.
             Polowa lutego - władze chińskiej prowincji Guangdong ponownie donoszą o epidemii tajemniczej choroby atakującej drogi oddechowe. Zapadło na nią 305 osób; w dwóch z pięciu śmiertelnych przypadków w płucach i krwi ofiar wykryto chlamydie - wewnątrzkomórkowe drobnoustroje, które mogą atakować m.in. układ oddechowy, powodując niekiedy ciężkie ogniskowe zapalenie płuc. Zarazek może przenosić się m.in. od papug lub od ptactwa domowego (kur, kaczek, gołębi, kanarków).
             19 lutego - w Hongkongu pojawiły się przypadki zachorowań na ptasią grypę podtypu A(H5N1); jedna osoba zmarła. Władze uspokajają, że ten rodzaj wirusa bardzo trudno przenosi się z człowieka na człowieka, a zarazić można się praktycznie, tylko obcując z ptakami.
             26 lutego - 48-letni amerykański biznesmen choruje w trakcie podróży z Szanghaju przez Hongkong do Wietnamu; w Hanoi czuje się tak źle, że ląduje w miejscowym szpitalu; jego stan się pogarsza. 2 marca przewożą go do Hongkongu, gdzie 11 dni później umiera; w międzyczasie zakaża jednak ponad 30 osób personelu medycznego, który opiekował się nim w wietnamskim szpitalu, i ponad 50 pracowników medycznych w Hongkongu. U 26 spośród nich rozpoznano ostre zakażenie dróg oddechowych, a u dziesięciu wczesną postać zapalenia płuc.
             12 marca - władze WHO wydają oficjalne oświadczenie o wybuchu epidemii ciężkiego zapalenia płuc w Hongkongu, Wietnamie i chińskiej prowincji Guangdong. Nie udało się dotychczas potwierdzić związku tej epidemii z przypadkami tegorocznej hongkonskiej ptasiej grypy.
             13 marca - amerykańskie CDC oferuje władzom sanitarnym Hongkongu i Wietnamu pomoc w rozpracowaniu i opanowaniu epidemii.
             14 marca - z Kanady donoszą o dwóch śmiertelnych przypadkach ciężkiego zapalenia płuc; ofiary (matka i syn) niedawno przyleciały z Hongkongu, a po drodze zdążyły jeszcze odwiedzić znajomych w Atlancie.
             15 marca - na lotnisku we Frankfurcie władze zatrzymują podczas międzylądowania samolot z Singapuru do Nowego Jorku po tym, jak lekarz, który nim leciał, zaczął wykazywać niepokojące objawy; wcześniej, jeszcze w Azji, lekarz zajmował się pacjentem z objawami zapalenia płuc. Doktora i jeszcze dwóch pasażerów przewieziono do frankfurckiego szpitala. Część ze 155 pozostałych pasażerów poddano kwarantannie na lotnisku, a część odesłano do domów z zaleceniem pozostania w nich do czasu wyjaśnienia sprawy.
             16 marca - w Hanoi umiera dziewiąta ofiara tajemniczej epidemii; w Hongkongu liczba przypadków zapalenia płuc wzrasta do 42, z czego cztery osoby są w stanie krytycznym.
             W Singapurze do dziś odnotowano 16 przypadków tajemniczego zapalenia płuc, w stolicy Tajwanu - Tajpej - trzy; pojedyncze doniesienia napływają także z Tajlandii, Filipin i Indonezji.

18/3/2003 o 12:27 WAŻKA
             Nie ma to jak słowo pocieszenia i wysyłanie mi "optymistycznych" wiadomości. A ja jadę na zasadzie "złego diabli nie wezmą". Pozdrawiam.
             Ważka

Link do następnej strony, której jeszcze niema, ale na pewno będzie.
25/3/2003 No i już jest - TAJLANDIA





(c) 2001-2003 by Robert Ziach & Co. A.G. (tm)