Najbardziej oficjalna strona Świebodzina na starych kartach pocztowych

   MENU

  Skok do tamtąd skąd przybyłeś :-=)  Powrót
   • Strona Główna
   • Wstęp
   • Z historyi ...
   • 130 lat ...
   • Wernisaż ...
   • Kroniki ...
   • Katalog C&Co.
   • Family Tree
   • Ważka
   • Co nowego
   • Bibliografia
   • E-Mail




   Ważka

Z dziennika pokładowego Ważki - Azja

Poprzednia strona

29/11/2002 o 12:53 PINOCZET
             Hej Ważka.
             Masz może aparat, aby zrobić kilka fotek i przysłać na serwis. Jesteś trochę egoistyczna, pisząc tylko o tym gdzie jesteś i co widzisz, no i rozwiałabyś wszelkie wątpliwości, czy faktycznie tam jesteś, czy bujasz w obłokach.

29/11/2002 o 18:32 TUZIOL
             Buhehehehe... mam nadzieję że doczekamy się jakiejś fotki bo opowiadanka są extra. Pozdrawiam.

1/12/2002 o 16:46 ANONIM
             Hej!
             W końcu trafiłem tutaj. Szkoda, że tak późno ale już chyba taki jestem mało rozgarnięty od zawsze jak pamiętasz.
             Fajnie, że tyle piszesz... chociaż tutaj.
             Nie mogę się zbytnio rozpisywać. Nie tutaj i to też pewnie wiesz ale postaram się tu zaglądać. To takie kolejne miejsce z twoim zapachem.
             Pa.

7/12/2002 o 09:35 WAŻKA
             I znów 24 godziny w zimnym autobusie. Tym razem jadąc do Lanzhou wzięłam śpiwór, niestety nie mam jeszcze sposobu na zamarzanie stóp. Kierowca okazał się szaleńcem, robił 2 przerwy jedna o 13.00 druga przed północą (to na obiad), nie spal przez cały czas i za cel postawił sobie wyprzedzenie wszystkich pojazdów na drodze, nie zważając na zakręty ani na to czy jedzie ktoś z naprzeciwka. Jakimś cudem dojechaliśmy bezwypadkowo. Hotel gigant ale oczywiście zimny. W pokoju Czeszka. Wybieramy się do Binglimg Si (czyli jaskinie tysiąca Buddów). Zamówiłyśmy budzenie na następny dzień rano - telefon tym razem milczał i nikt nam się nie dobijał do drzwi. Na dworcu wszyscy krzyczą za nami 'Hallo' i 'Xiahe', tłumaczymy że nie chcemy do Xiahe, goście upierdliwie ciągną nas do autobusu do Xiahe, zaczynamy biec do kas, goście za nami nieustannie krzycząc 'Xiahe'. Przy okienku nie chcą nam sprzedać biletu do jaskiń bo nie mamy chińskiego ubezpieczenia, możemy za to kupić je w okienku obok (40 Juan only), przy czym gdy mi się coś stanie to i tak nie dostanę za to żadnej kasy więc papierek jest tylko po to by móc kupić bilet. Wypisujemy tysiące papierków a goście nadal dobijają się w okienka krzycząc 'Xiahe' i 'Hello'.
             W końcu dostałyśmy bilety i ubezpieczenie, i nawet udało nam się dojechać do miejscowości z której musimy wynająć łódź by dostać się do grot. Jest oczywiście państwowy prom ale on już nie pływa do Bingling Si z powodu niskiego poziomu wody. Zaczynają się pertraktacje na temat motorówek i znów 'special price for you my friend' czyli 300 juanów od osoby, ostatecznie staje na 80. Droga jest piękna choć zimno. Przed jaskiniami ekipa telewizyjna z lokalnej stacji w Lanzhou. Proszą nas byśmy szły ścieżką a oni to nakręcą - ciekawe jaki do tego dodadzą komentarz. Robimy więc za gwiazdy chińskiej telewizji kablowej i uśmiechamy się miło i grzecznie idziemy tam gdzie nam pokazują ale zabawa się kończy przy kasach, cena 300 juanów! I to cena także dla Chińczyków, nawet ekipa TV się wkurza. Wchodzimy na moją 'kartę studencką' czyli amerykańskie prawo jazdy. Wychodzi po 15 juanów na głowę. A groty niesamowite, szczególnie 27-metrowy posąg siedzącego Maitreji - Buddy Przyszłości. Wracając kupiłyśmy sobie piwo, wsiadłyśmy do niewłaściwego autobusu i przez 2 godziny jeździłyśmy po mieście śmiejąc się i udając że mówimy po chińsku. W hotelu napad śmiechu, wszyscy się za nami oglądają i chyba myślą że jesteśmy wstawione a każda z nas ma w dłoni po butelce pysznego piwa.
             Następnego dnia udaje mi się jechać ciepłym japońskim i bardzo luksusowym autobusem. Oglądnęłam sobie 2 filmy, jeden to romansidło drugi o bohaterskich chińskich żołnierzach. Przed południem jestem już Tianshui i znów groty tym razem Maiji Shan. Powinnam płacić za wstęp do rezerwatu i znów amerykańskie prawo jazdy ratują mnie przed tym zdzierstwem, znów studencki bilet i policjant pozwala mi wejść na teren grot z plecakiem. Zauważyłam ze najlepiej robi mi się zdjęcia przy tabliczce: 'no photo'. Krążę między chińskimi wycieczkami i odpowiadam na każde: 'Hallo' - nie mam wyjścia, będą krzyczeć tak długo aż nie odpowiem. Kupuję na dole kadzidła ale babcie próbują mi wcisnąć więcej i wyrywają z ręki te co mam w ramach pomocy. Wkurzam się niesamowicie, kurcze że nawet nie mogę sobie spokojnie zapalić kadzidła i chwilę się pomodlić, bo babcie prawie biją się o mój portfel. Cofam się dwa kroki i odpycham je krzycząc żeby przestały. Babcie cofnęły się, jakiś gość zaczął machać na nie ręką i wszystkie poszły rzucać się na następną wycieczkę.
             Poszłam do fryzjera, tak tylko podciąć włosy (jestem mistrzem kalamburów). Chińczyk (wysoki, nawet bardzo coś około 185 cm) popatrzył, otworzył katalog i pokazał palcem swoje propozycje, pooglądał moją głowę ze wszystkich stron, zaczął coś mówić po chińsku i po chwili przyszła uśmiechnięta asystentka. Leżałam sobie na kozetce z pół godziny a ona myła mi głowę, wmasowując we włosy różne pięknie pachnące chemikalia, prowitaminy, jakieś b5 i coś tam jeszcze. Nawet pokazała mi pudelka - wszystko po chińsku a ja po 2 miesiącach rozpoznaje tylko kilka znaków i jestem w stanie powiedzieć prawidłowo kilka słów. Nigdy nie byłam pilnym uczniem i jestem totalnym antytalenciem językowym. Posadzono mnie na fotelu i 'mistrz' - wyglądający jak z komiksu, zajął się moimi włosami. W międzyczasie gdzieś tam zadzwonił, ktoś przyszedł, naradzali się chwilę. 'Mistrz' wyszedł na zaplecze, po 10 minutach wrócił, siadł na krzesełku i zaczął kończyć swoje dzieło. Sensacja zaczęła się gdy zaczął suszyć moje włosy - po chwili 5 osób stało nade mną i dotykało mojej głowy. Ale jestem zadowolona z tego co mam na głowie i to tylko za 4 złote, a skakał wokół z nożyczkami przez 2 godziny - mówiąc szczerze już zaczęłam się nudzić i chciałam wyjść ale doczekałam końca, a było warto. Po wizycie w ekskluzywnym salonie zafundowałam sobie pyszny obiadek na ulicy. Teraz będę jechała w dół do Sichuanu, miejsca pięknego ale niestety kilka dni temu skazano tam na karę śmierci 2 Tybetańczyków. A jakby ktoś chciał się czegoś dowiedzieć o Tybecie to zapraszam na: http://tybet.terra.pl/pikieta/index.htm. Pozdrawiam.
             Ważka

9/12/2002 o 01:19 ANONIM
             No to teraz gwiazda z ciebie się zrobiła. Przyznaj się, do fryzjera zastymulował cię występ przed kamerami? Żartowałem. Zwiedzaj dzielnie, nie marznij i nie choruj na zatoki.
             Pa.

19/12/2002 o 14:36 WAŻKA
             'No to teraz gwiazda z ciebie się zrobiła. Przyznaj się, do fryzjera zastymulował cię występ przed kamerami? Żartowałem. Zwiedzaj dzielnie, nie marznij i nie choruj na zatoki.'
             Nie marznę bo jadę na południe. W Chengdu cieplutko i koniec z marznięciem. W następnym miesiącu ruszam jeszcze bardziej na dół i w styczniu mam zamiar chodzić w sandałach w Laosie. A gwiazdą zawsze byłam.
             Ważka

23/12/2002 o 08:42 WAŻKA

Panorama Xiahe. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Jeszcze raz panorama Xiahe. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Xiahe - świątynia. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#

             Znowu wjechałam w klimaty tybetańskie. Xiahe z klasztorem Lambrang i 3 kilometrowa trasa pielgrzymkowa z młynkami modlitewnymi - polecam dla wzmocnienia mięsni rak. Obiad z rodziną Tybetańczyków - ćwiczą swój angielski.

Xiahe. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Xiahe - świątynia. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Xiahe - świątynia Ingang. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#
Ulica w Xiahe. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Targ w Xiahe. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Xiahe - targ. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#
Targ w Xiahe. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Xiahe. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#

             Wieczorem w hotelu spotykam Kanadyjkę z ciężkim plecakiem podręcznym.
- 'Co tam masz?' - pytam.
- 'Ach kilka noży' - było och z 12 i oczywiście problemy na każdym dworcu kolejowym.

Droga z Xiahe do Langmusi. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#

             Jadę do Langmusi. Wysadzają mnie na krzyżówce. Jest k******* zimno. Postanawiam iść do wioski. Po drodze zatrzymuje się ciężarówka. Wdrapuję się na górę i do wioski wjeżdżam na tracju pełnym gówna jaków. Hotel - klasycznie zimny ale z ciepłą (czytaj wrzącą) wodą. Poznaję dwie pary Anglików.

Cafe LEISHA'S. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#

             Polecam wszystkim Leisha's Caffe z pysznym ciastem jabłkowym. Rano próbujemy dostać się na 'sky burial'. W klasztorze chcą żebyśmy kupili bilet mimo tego że nie idziemy do klasztoru.
             - 'Ale przechodzicie drogą która należy do klasztoru i za to trzeba zapłacić 10 juanów' - krzyczy do nas mnich. Wracamy do wioski i idziemy a raczej wspinamy się na pobliską górkę pooglądać widoki. Stoimy z godzinę debatując jak podejść 'sky burial' omijając klasztorną ścieżkę. Na ulicach mnisi z telefonami komórkowymi robią wyścigi na motorach. Dwa klasztory i pomiędzy nimi meczet z chińską pagodą.
             7 rano, ciemno i mroźno, omijając klasztor wspinamy się na wzgórze szukając miejsca w którym odbywają się ceremonie pogrzebowe Tybetańczyków. I udaje nam się. Akurat wstaje słońce, wioska tonie we mgle a my włóczymy się pomiędzy szkieletami, resztkami ubrań i tybetańskimi flagami. Spodnie, kapelusz, kawałek buta, rozbita czaszka, jakieś lekarstwa, czyjaś dłoń jeszcze pokryta skórą, miseczka, but dziecka, dobrze zachowana głowa leży w trawie a dookoła szum flag i piękne błękitne niebo.

             Śniadanie przy piecyku w knajpie czyli obowiązkowe ciasto jabłkowe. Wycieczka do 'świątyń jaskiń'. Obchodzimy z pielgrzymami każdą świątynię. Rozstajemy się rano. Anglicy jada do Xiahe a ja do Zoige. Siedzę na krzyżówce z rodzina Tybetańczyków, jemy słonecznik i czekamy. Na horyzoncie pojawia się tuman kurzu. Podnosimy się by zobaczyć co nadjedzie. Ciężarówka, kilka samochodów osobowych i jest, autobus!!! Zatrzymuje się przed nami.
             - 'Zoige, Zoige' - krzyczymy.
             - 'Mejo' - odpowiada kierowca.
             Znów siadamy na poboczu i czekamy dalej. 4 godziny i 3 autobusy i żaden nie jechał do Zoige. Z ostatniego wysiadło trzech Holendrów (http://www.stuiverunlimited.nl/) też chcą do Zoige. Czekamy dalej. Mam czas, pogoda śliczna. Po 2 godzinach wracamy do Langmusi. Widzę stado ptaków krążących nad klasztorem. Cholera, rano był pogrzeb, tam są świeże zwłoki. Rzucam plecak w hotelu i biegniemy zobaczyć co się dzieje. Ludzie w wiosce potwierdzają moje przypuszczenia - był pogrzeb!!! Zbliżamy się do flag, ptaki ciągle walczą o mięso. Każdy z nas bierze kamień w dłoń i powoli zbliżamy się by zobaczyć co zostało z ceremonii. Ptaki podrywają się do lotu z kawałkami mięsa w dziobach. Dwa szkielety leżą obdarte już ze skóry z rozbitymi czaszkami. WJ ma wyrzuty sumienia ale robi zdjęcia. Największe wrażenie robią nie szkielety a rzeczy które zostały po tych ludziach.
             Następnego dnia wieczorem dojeżdżamy do Songpanu. Wynajmujemy konie i rano ruszamy na wycieczkę w góry - nie ma to jak w grudniu spać w namiocie w górach, polecam wszystkim masochistom. Ciągle rozmawiamy tylko o południowej części kuli ziemskiej.

Konna wycieczka w góry. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Konna wycieczka w góry. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Konna wycieczka w góry. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#
Konna wycieczka w góry - obozowisko. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Konna wycieczka w góry - obozowisko. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Konna wycieczka w góry - wojna śniegowa. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#
Konna wycieczka w góry. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Konna wycieczka w góry. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# Konna wycieczka w góry. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#

             Kilka dni później Ineke uzupełniała swój dziennik.
             - 'Czy działo się coś ciekawego?' - pyta.
             - 'Nie. No w sumie to nic. Byliśmy na koniach. N nocy wszystko zamarzło. Koreanka spadła z konia. WJ wsiadając na konia kopnął w głowę konia stojącego za nim. Mieliśmy wojnę na śnieżki i lód z przewodnikami, twój koń ciągle wjeżdżał w krzaki, w hotelu w Songpanu wszystko było zasyfione i sprzątaliśmy, znalazłam 6 różnych włosów na poduszce, w winie pływało coś niezidentyfikowanego, Naomi połamała krzesło w knajpie i sprzedaliście mnie jednemu przewodnikowi za 5 koni i 4 jaki. I to chyba wszystko.'
             Chengdu. Obowiązkowo do oglądnięcia 71 metrowy posąg Buddy i misie panda, szalenie znudzone widokiem nowych turystów.
             A teraz jestem w miejscowości której nazwy nie mogę zapamiętać. Polscy znajomi, choinka, świetna muzyka, ciepły pokój, ciepła woda. Idą święta i teraz to czuję. Rok temu spędzałam święta w chińskiej dzielnicy w Chicago. W tym roku mam polskie święta w Chinach. Wszystkiego najlepszego.
             Ważka

23/12/2002 o 08:50 WAŻKA
             A prezent dla wszystkich niedowiarków:
             http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53# tu są zdjęcia z Songpanu z wycieczki na koniach, ja jestem w czerwonym polarze i w 'arafatce'. Wesołych Świąt.
             Ważka
             ps. Macie śnieg w Świebodzinie?

24/12/2002 o 15:17 MAXX
             Hej Ważka!
             Śniegu trochę w Świebodzinie jest.
             Nie za dużo, ale jest biało.
             Trzyma do tego ostry mróz i wieczorami jest miło na spacerze. Ciemno, światła latarni i miły skrzyp śniegu pod butami. Pozdrawiam Ciebie i Wszystkich czytających i udanych świąt! Gdziekolwiek, ktokolwiek jest!
             Maxx

25/12/2002 o 08:30 WAŻKA
             Dziękuję.
             Ważka

9/1/2003 o 19:22 ZIACH
             Hi Ważka - to nie będzie nic oryginalnego, ale życzę Ci wszystkiego najlepszego w Nowym Roku. A tak poza tym to co się u Ciebie dzieje?
             15 dni milczenia to już chyba lekka przesada!
             Nie sądzisz?
             Daj znać. Czy wciąż jesteś na szlaku? Pozdrawiam.

20/1/2003 o 23:38 MAXX
             Ważka gdzie jesteś?
             Co się dzieje z tobą?

23/1/2003 o 08:31 WAŻKA
             Oki. Wiem, wiem że trochę za długo milczałam. Święta i sylwestra spędziłam w Chongqingu z polską ekipą. Mieliśmy trochę problemów z psb w związku z moją wizą. Jeden dzień to było rozeznanie terenu, w drugi dzień spisali zeznania po angielsku na krześle, w trzeci dzień spisano zeznania po chińsku zadając te same pytania.
             - 'Kiedy pani przyjechała?'
             - '23 grudnia' - odpowiadam, po chwili wchodzi jakaś kobieta, w sumie niezła z niej suka i pyta:
             - 'Kiedy pani przyjechała?'
             - '23 grudnia'- odpowiadam. Po chwili znów słyszę:
             - 'To kiedy pani przyjechała?' Nie możemy pani dać dłużej wizy bo zapomniała pani o swoim paszporcie.'
             - 'Zapomniałam?????'
             - 'Tak. Zapomniała pani o swoim paszporcie!!! Nie możemy więc pani dać dłużej wizy.'
             - 'Jak to zapomniałam o paszporcie skoro od 5 dni jest tutaj?'
             - 'Kiedy pani zamierza wyjechać z tego miasta?'
             - 'Jak mi oddacie paszport.'
             - 'Czy mówi pani po chińsku?'
             - 'Nie.'
             - 'Czy czyta pani po chińsku?'
             - 'Nie.'
             - 'Ale powinna pani znać chińskie prawo!!' - oznajmia urzędowo oficer i wyciąga cienką książeczkę. Pokazuje mi palcem i czyta:
             - 'Wizę chińską można przedłużyć tylko raz! Sama więc pani widzi że nie możemy pani przedłużyć wizy bo takie jest prawo.'
             - 'Czy to prawo obowiązuje w całych Chinach?'
             - 'Tak' - odpowiada oficer.
             - 'To może mi wytłumaczycie dlaczego mam już 3 chińskie wizy?'

             Linie lotnicze chińskie są do kitu bo dają tylko coś do picia. Ale przynajmniej w Kunmingu byłam godzinę później. Ciepło i słonecznie, klasycznie włóczę się po ulicach. Następnego dnia niestety zaczęło padać a wieczorem spadł śnieg. Ludzie wyszli na ulice bo ostatnio śnieg był tu 2 lata temu.
             Nocny autobus do Lijiangu a później dalej na północ by spotkać się z Izraelką - Mayą. Na szczęście w autobusie jest ciepło, kierowca robi przerwy średnio co 2 godziny. Budzi mnie Angielka
             - 'To chyba Lijiang' - otwieram oczy, na zewnątrz jest ciemno ale widzę ten sam autobus obok co godzinę temu. Ostatni postój okazał się przystankiem końcowym. Część ludzi wyszła z autobusu. Część nadal śpi - łącznie z kierowcą.
             - 'Obudź mnie około 9' - mówię i zasypiam znów.
             Wychodzimy przed dziewiątą, jest ciepło. Lijiang to Chiny o jakich marzyłam. To Chiny w których czas się zatrzymał choć widać że na potrzeby turystów. Maleńkie uliczki, stare domki, kanały, rzeczki, mosty i mostki, herbaciarnie, starsi ludzie w tradycyjnych strojach, śpiewające ptaki w klatkach, targowiska i sklepy ze starociami do których mam zakaz wchodzenia. Można chodzić tu cały dzień, gubiąc się w tym labiryncie uliczek ozdobionych czerwonymi lampionami.
             Śniadanie jem na balkonie wygrzewając się na słońcu. A to przecież styczeń.
             We wsi obok robię zdjęcia na targu. Chodzę z aparatem i się czaję, wszyscy machają rękoma zasłaniając twarze, zaczynam bawić się z dziećmi. Po 15 minutach wciągam do zabawy całe rodziny robiąc im zdjęcia. Tym razem nie ma problemu. A lubię te małe noski otoczone zmarszczkami i błękitnymi chustami i tradycyjnymi nakryciami głowy ludności Naxi.
             Do stolika podbiega 2 dzieci. Mają z jakieś 3 lata. Różowe kurteczki, zaczerwienione pucołowate policzki i ogolone główki. na czubkach zostawiono dłuższe włoski w kształcie gwiazdy. Skaczą wesoło naokoło stołu pokrzykując 'Halllllllloooooo!!!'
             Następnego dnia jadę zobaczyć wioski, jezioro i klasztor. Chińska architektura i tybetański klimat. Mnich wygrzewa się na słońcu ze szczeniakiem i wielkim żółwiem, który ma ponoć 2 tysiące lat (choć mi osobiście wydaje się że chłopcy pomylili się o jedno zero)
             Wieczorem w Lijiang ludzie tańczą na ulicy wokół ogniska. Na targu psy w klatkach i gość który wypala sierść na zabitych psach.
             Ruszam do Zhongdianu zobaczyć Sangri-la. W autobusie gość z Bahamów ale mieszka w Indiach. Przegadujemy 10 godzin. Na przystanku dziewczynka stoi z lodem i się gapi na nas. A lód wygląda apetycznie, wafelek, czekolada i orzeszki. Próbujemy się dowiedzieć gdzie go kupiła. Macha ręką wystraszona. Idę od sklepu do sklepu sprawdzając wszystkie zamrażarki. Był pyszny. A Zhongdian to typowo nowe chińskie miasto które udaje (z miernym skutkiem) tybetańskie. I tym sposobem widać nowoczesne chińskie okropne domy z namalowanymi tybetańskimi czerwonymi kolumnami w kwiaty na różowym tle. Uśmiałam się jak zobaczyłam że w LP jest informacja 'jeśli nie byłeś w Lhasie to twoja ostatnia szansa by zobaczyć tybetańskie miasto'.
             Przez godzinę szukam hotelu. Jest ciemno, zimno i śnieg. Łapię Chińczyka który jakimiś bocznymi uliczkami prowadzi nas do Dragon Guest House. Pokoje nie ogrzewane, dobrze że przynajmniej są elektryczne koce. Siedzimy w kuchni przy piecu.

Herbatka Podróżników. Zdjęcie pochodzi ze strony: http://www.stuiverunlimited.nl/index.php?id=53#

Ja, Maya, Jim (Bahama), 2 gości z Izraela, Japończyk i 2 Chińczyków. Izraelczycy ucieszyli się na nasz widok, posadzili przy piecu dali ryż z warzywami i zaproponowali 'fajkę pokoju'. Fajka wodna w Chinach nazywana jest 'wielkim karabinem' - mówi Chińczyk.
             - 'Chcesz sobie postrzelać?' - pyta Izraelczyk.
             Rano ruszam z Mayą zobaczyć 'wąwóz skaczącego tygrysa'. Na dworcu informacja dla turystów o 'black hands' które będą próbowały zabrać mój portfel. W autobusie zimno. Znów bolą mnie stopy z zimna. Kilku gości dawno nie widziało grzebienia, dziewczyna siedzi obok plecaka Mayi z wystraszoną miną. Postój w wiosce. Ogólnie nuda. Do zobaczenia tylko taras wodny - takie małe pamukale z Turcji. Oczywiście próbujemy z Mayą przejść bocznym wejściem. Widok niezbyt ciekawy i cieszę się że nie zapłaciłyśmy biletu.
             Siedzimy na brzegu drogi. Dosiada się starsza kobieta. Coś do nas mówi po chińsku i na nic tłumaczenia że nic z tego nie rozumiemy. Tłumaczymy sobie nawzajem historie opowiadane przez babcię. Historia (w wolnym tłumaczeniu):
             - 'Ja jestem w ciąży i jadę do Kunmingu. Maya szuka męża. Jakiś gość we wsi zrobił dziecko dziewczynie i uciekł do Dali. Trójka dzieci zmarła w tamtym tygodniu' - ot taka zwykła opowieść o życiu i jej skutkach ubocznych. Jakiś Chińczyk krzyczy do nas:
             - 'I love you. I'm monkey' - i unosi 3 palce w górę.
             - 'Masz trzy małpki w domu?' - pytam. Kiwa twierdząco głową. I jak tu ich nie kochać?
             Docieramy do wioski Haba. Nie ma tu prądu więc kolację przyrządzamy przy świeczkach. Pod oknem siedzi gość, obok skacze drugi podłączając mu kroplówkę. Jest ciemno (znów) gdy ruszamy dalej. Czekamy na krzyżówce na jakikolwiek pojazd. Zatrzymuje się minibus. Z tyłu 3 kobiety w kolorowych chustach, siadam z nimi a Maya z przodu. Kierowca mówi trochę po angielsku.
             - 'Skąd jesteście?' - pyta.
             - 'Polska i Izrael.'
             - 'A ja jestem muzułmaninem.' Maya odwraca się do mnie. Chce mi się śmiać więc odwracam się w stronę szyby - przecież chyba jej nie zabije. Słuchamy izraelskiej muzyki.
             - 'Tam będziecie musiały zapłacić 30 juanów za wjazd na teren wąwozu.'
             - 'A nie da się tego ominąć?'
             - 'Nie.'
             - 'A wy musicie płacić?'
             - 'My nie bo tam mieszkamy' - odpowiada gość.
             - 'A może byś tak przejechał szybciej przy kasie biletowej a my tak na chwilę znikniemy?' Kobietom pomysł się podoba. Ściągają chusty z głów i podają nam. Kierowca przyśpiesza przy kasie machając ręką do żołnierza. Piszczymy z radości że się udało. Wysiadamy przy Tina's Guest House. Jakaś grupa Chińczyków twierdzi że warto zejść na dół do rzeki zobaczyć miejsce w którym niby tygrys skoczył z jednego klifu na drugi. To stara chińska historia, którą swoim wnukom opowiadała babcia z wioski obok. Podobno historia jest prawdziwa choć z Mayą uparcie twierdzimy że babcia miała słaby wzrok i nie miała zębów więc widziała to co chciała a wnuki usłyszały to co chciały usłyszeć. Ostatecznie wszyscy są zadowoleni i babcia, i wnuki, i turyści, i mieszkańcy.
             Walka o ścieżki w dół. Co chwilę ktoś nas zaczepia tłumacząc że mamy płacić po 2, 5 albo 10 juanów za przejście kawałkiem drogi bo to prywatny teren. Mają niestety pecha bo jak to stwierdzili Izraelczycy:
             - 'Polka i Izraelka razem to za dużo, za bardzo zjeżdżają na cenach.'
             Na dole figurka 'skaczącego tygrysa' hmm... wygląda to trochę jak upalony tygrysek z Kubusia Puchatka. Wracamy. W hotelu Anglik i Nowozelandczyk, pytają się jak było na dole:
             - 'Ach nic szczególnego.'
             - 'Wąwóz nie jest piękny?' - Dziwi się Nowozelandczyk.
             - 'Nie, jest ok ale jakoś nie szczególnie piękny, po prostu ładny, nie umieram z wrażenia.'
             - 'Skąd jesteś?'
             - 'Z Polski.'
             - 'Byłem w Polsce.'
             - 'Gdzie?'
             - 'W Warszawie.'
             - 'Ach. To okropne miasto, jedne z brzydszych w Polsce.'
             - 'Ach wy Polacy! A Polska to też niezbyt ładny kraj.' - Nowozelandczyk próbuje być złośliwy.
             - 'Oczywiście że nie, widziałam ładniejsze miejsca na świecie.' Maya stoi z boku i się śmieje.
             - 'Czy ty nie mogłabyś być czasami milsza' - szepcze mi na ucho śmiejąc się.
             - 'Wtedy byś mnie nie lubiła tak bardzo.'
             Całą drogę do Five Fingers G.H. czuję pomidory ze śniadaniowej kanapki Naxi. Nawet cola nie pomaga mi tak bardzo. Skórka przyczepiła się do żołądka. Na kolację jem trochę ryżu a pół nocy spędzam w toalecie. Babcia (może 120 cm wzrostu) w tradycyjnym stroju i z nieodłączną fajka w ustach przynosi mi jakąś herbatę. Następnego dnia postój w Tea Horse G.H. - na podwórku krew, właśnie zabijają świniaka, mój żołądek jeszcze nie zachowuje się tak jak powinien więc mam przymusową dietę.
             Po drodze spotykamy Chinkę która odpoczywa na kamieniu (my schodzimy w dół a ta biedaczka jest dopiero na początku ciężkiej wspinaczki).
             - 'Are you tired?' - Pytam.
             - 'No, im Chinese.' Nie mam więcej pytań, odchodzę.
             W Naxi G.H. po kilkugodzinnej drodze przez góry, dostajemy na dzień dobry olbrzymią gruszkę. Czytamy wiadomości z notesu hotelowego. Najlepsza jaką znalazłyśmy, była w Tina's G.H. opowieść Chinki która szła ścieżką używając do tego rąk i nóg. Było ciemnawo więc szła płacząc bo pomyślała sobie że było by bardzo przykro jej mamie gdyby coś się jej teraz stało, chyba złamałaby jej serce. Więc szła myśląc 'I'm sorry mam, forgive me mam'. Obiecała sobie że jak dojdzie do hotelu to zadzwoni do mamy powiedzieć jej że wszystko jest ok. Po drodze widziała gruszki wielkości głowy dziecka. Mamy z Mayą kilka wersji co do kondycji tej pani:
             a) była pijana,
             b) była upalona,
             c) ma problemy z pewną częścią ciała.
             Wieczorem dostałyśmy wizytówki z Naxi G.H. wszystko tu jest 'nice': nice food, nice room, nice family, nice view nawet nazwisko na wizytówce jest 'nice' po prostu Mr. Nice.
             Rano zbiegamy w dół do drogi by złapać cokolwiek do Tina's G.H. gdzie są nasze rzeczy. Zatrzymuje się młody chłopak, ma chyba z 15 lat. jedzie powoli i z wrażenia zapomina wziąć od nas kasę za przejazd. Godzinę później jesteśmy już w autobusie do Lijiang. Wszyscy wysiadamy na pewnym odcinku bo oberwała się droga i nie wiadomo czy autobus przejedzie. Kierowca powolutku próbuje przejechać ten odcinek, stoimy i gapimy się na autobus.
             - 'Dobrze że wzięłyśmy wszystkie swoje bagaże z autobusu, jak będzie spadał to przynajmniej bez mojego plecaka' - mówi Maya.
             W hotelu w Lijiang grupa Izraelczyków, Japończyków.
             - 'Czemu masz taki wieli plecak?' - pyta Mayę Japończyk.
             - 'Bo w wiosce kupiła zasuszone mięso jaka, bo było tanie' - odpowiadam z kamienną miną.
             - 'Aha' - kiwa ze zrozumieniem Japończyk.
             Rano jedziemy do wioski obok. Przez godzinę czekamy na kierowcę bo ten musi się pobawić z dzieckiem, później poszedł gdzieś i wrócił z owocami, później zamówił sobie czyszczenia butów a na końcu przez 20 minut czesał się. Po drodze do Baisha kobieta na nas krzyczy w autobusie że mamy płacić po 5 juanów. Siedzę i nawet się nie odzywam na jej krzyki, mam czas, poczekam aż się uspokoi a 5 juanów to mogę jej dać za 2 osoby a nie jedną. Pokazuje jej 5 juanów i że to za nas dwie. Babka się wścieka i krzyczy, Maya ma dość i zaczyna do niej krzyczeć po izraelsku, w końcu ja zaczynam po polsku. Wysiadamy zostawiając po 2 juany na fotelu. Babka krzyczy przez okno. Najśmieszniejsze jest to że 2 juany od osoby to normalna cena.
             Na ulicy w wiosce zaczepia nas jakaś kobieta i zaprasza do siebie, częstuje herbatą. Pytamy czy może nam upiec chleb. Babka się zgadza ale później chce 5 juanów za jeden chlebek (normalna cena to 0,5 juana) nawet nie chce mi się dyskutować, wstaję i wychodzę. Jestem zmęczona tymi ciągłymi oszukiwaniami. Babcia biegnie za nami krzycząc ceny. Odwracam się i mówię że chleb ten normalnie kosztuje 0,5 juana, ja mogę jej dać 1 juana za każdy chlebek ale za to że kłamie i mnie oszukuje nie dostanie nic. Idę dalej, babcia nie może utrzymać tempa, w końcu staje i zaczyna się drzeć, na koniec spluwa na nas.
             Postanawiamy znaleźć słynnego dr. Ho, znawcę akupunktury, medycyny chińskiej i tybetańskiej oraz ziołoznawcę. Mieszka na głównej ulicy, przed domem w gablotach informacje o nim z gazet z całego świata. W gabinecie na ścianach wizytówki i podziękowania. W pudelkach posegregowane zeszyty z wpisami od ludzi. Osobno Izrael, osobno Ameryka, osobno Europa Wschodnia. Wszyscy polecają herbatkę doktora która jest za darmo. Mam problemy z krzyżem, doktor mierzy mój puls, bierze małą filiżankę i zaczyna wysypywać na kartkę zmielone zioła które leżą posegregowane w pudelkach. Mam pić herbatkę 3 razy dziennie przez 2 tyg.
             Wracamy do Lijiang, cena ok bo 2 juany ale gość zostawia nas w nowej części miasta prawie na obrzeżach, zostawiamy mu 2 juany za 2 osoby. Gość się wkurza i historia się powtarza. On krzyczy po chińsku, Maya po izraelsku a ja po polsku. W końcu znudzona siadam na chodniku i czekam aż gość się zmęczy.
             W cukierni chcę kupić ciastka, pytam się czy mogę spróbować kawałek - babka prawie mnie pobiła za to pytanie.
             Od dwóch dni łapię szefa knajpy by skopiować płyty jakie ma. Cena wyjściowa to 8 juanów za sztukę. Szef zniknął bo to dzień wypłaty. Personel wkurzony na gościa i na mnie bo dopytuję się o niego po kilka razy dziennie. Wieczorem wracam na pyszne ciasto z jabłkami, cynamonem i lodem. Jest szef, robi nam kopie kilku płyt. Targujemy się z nim przez godzinę, ostatecznie dajemy mu 5 za sztukę.
             Wracam zmęczona do hotelu, Izraelczyk pyta się co dziś robiłyśmy.
             - 'Wkurw******* ludzi' - odpowiadam.
             Dali, miasto ładne. Mekka turystów i strasznie nudne. Hasłem przewodnim jest: 'BOORRRRRIIINNNNNGGGGG!!!!!!'. Wykrzykujemy to średnio co 5 minut i śmiejemy się z tego jak wariatki. Maya z kukurydzą na patyku udaje przewodniczkę chińskiej grupy (jest ich tutaj za dużo) przy bramie południowej stoi chińska grupa i na baczność pozuje do zdjęcia. Stajemy za nimi i robimy głupie miny. Niektórzy zdziwią się później gdy zobaczą to zdjęcie.
             Nudzi nam się.
             - 'Może pójdę do fryzjera' - proponuję.
             - 'Oki. Tu jest jeden.'
             - 'Za dużo ludzi.'
             - 'A ten ?'
             - 'Fryzjer ma być przystojny.
             - 'Oki. Znajdziemy' - odpowiada Maya. I znalazłyśmy, umówiłyśmy się na następny dzień tylko że następnego dnia salon był zamknięty i nikt nie wie kiedy go otworzą. Wyszłyśmy na poszukiwania następnego przystojnego fryzjera. Zabawa w kalambury czyli tłumaczenie że chcę podciąć 2 cm. W połowie stwierdzam że to nudne i pokazuję mu zdjęcie Chinki na ścianie. No i mam krótkie włosy, artystyczny nieład na głowie za piątaka.
             Wracamy do hotelu by zagrać w ping-ponga. Żadna z nas nie robiła tego wcześniej więc nie wyglądało to za bardzo tak jak powinno wyglądać. Używałyśmy wszystkich stołów, drzewa, altanki, sadzawki z rybkami i kosza na śmieci ogólnie wszystkiego co było w pobliżu. nie ograniczyłyśmy się do jednego głównego stołu.
             Wieczorami w knajpie oglądamy filmy.
             Jedziemy na targ do wioski, wyrzucamy skórki z mandarynki przez okno próbując trafić w kogoś. co chwilę zaczepia nas ktoś proponując wynajęcie koni:
             - 'Horse is ready.'
             - 'But I'm not ready yet.'
             W autobusie przeprowadzamy wywiad z młodym Chińczykiem, babcia próbuje mi sprzedać swój zegarek, babka która zbiera pieniądze znów na nas krzyczy, wstaję i ją parodiuję. Śpiewamy chińskie piosenki, dobrze je znamy bo od 3 miesięcy maltretują mnie nimi w każdym autobusie i knajpie. Na targu gość próbuje otworzyć Mayi plecak. Maya zaczyna krzyczeć, gość ucieka wystraszony. Po chwili znowu go widzimy przed nami, idzie sobie spokojnie. Przez chwilę idę za nim, podchodzę bliżej, klepię w ramię, gość się odwraca, chwytamy go z Mayą pod ręce i mówimy że teraz spotkamy się z policjantem. Gość jest wystraszony i próbuje się wyrwać. Bezskutecznie. Policjantów oczywiście nie ma bo to pora jedzenia. Gość na zakończenie dostaje kopniaka w tyłek i ucieka.
             Wieczorem wyjeżdżam do Kunmingu po wizę, Maya zostaje i planuje pójść do klasztoru na 2 tygodnie na naukę kung-fu.
             A dziś wieczorem jadę pod granicę chińsko-laotańską i w sobotę będę już w Laosie. Trzymajcie się ciepło w styczniowe zimne dni.
             Pomyślę sobie o was w tym ciepłym państwie. Pozdrawiam.
             Ważka


             I to była ostatnia wiadomość jaką Ważka pozostawiła na forum portalu www.swiebodzin.com.pl. Do 1 lutego 2003 roku nic się nie zmieniło, nie pojawiły się żadne news'y od Katarzyny. Może w Laosie nie tak łatwo jest trafić do kafejki internetowej. Mam nadzieję że jej samej nic się nie stało i teraz już obuta w sandały siedzi na laotańskiej krzyżówce i czeka na okazję...


             Pojawiły się na forum portalu www.swiebodzin.com.pl. nowe informacje od Ważki. Więc po kilku upomnieniach za które dziękuję - aktualizuję Kasi relację, oto ona:
Laos i Kambodża





(c) 2001-2003 by Robert Ziach & Co. A.G. (tm)