Z ziemi polskiej do ... polskiej.
IX. Seminarium.
Budynek seminarium był duży: trzy lub czterokondygnacyjny. Na parterze mieściły się dział administracyjno-gospodarczy, kuchnia, refektarz, czyli jadalnia. Na pierwszym piętrze były sale wykładowe, w których spędzaliśmy większość dnia, gdyż po lekcjach i krótkim wypoczynku nauka własna odbywała się również w tych salach.. Na tymże piętrze mieściła się również kaplica. Wyżej ulokowane były sypialnie, rozmieszczone ciągiem jedna obok drugiej. Między nimi nie było ścianek działowych. Dyżurny ksiądz przechadzał się wieczorami po naszych sypialniach i miał oko na wszystko. Spaliśmy więc wszyscy razem jak w jednym wielkim hangarze. Za budynkiem przygotowano dla alumnów duże podwórko, na którym urządzono boisko do siatkówki, do gry w krokieta, ławeczki i alejki spacerowe. Od pałacyku Administratora Apostolskiego, który zarządzał wówczas diecezją gorzowską, oddzielała nas niewielka rzeczka Kłodawka. Bardzo lubiłem przesiadywać nad nią i patrzeć na płynącą spokojnie wodę. Stosunkowo dużo czasu poświęcaliśmy sportowi. Uwielbiałem piłkę nożną. Często udawaliśmy się całymi grupami pod opieką samego księdza rektora, również zapalonego sportowca, na stadion miejski i rozgrywaliśmy mecze między sobą lub z miejscowymi drużynami podwórkowymi. Ksiądz rektor zakasywał sutannę i pokazywał, jak strzela się bramki. Kłopotów z nauką już nie miałem.
Seminarium. Rok 1947
Codziennie zaczynaliśmy i kończyliśmy dzień w kaplicy. Na podwyższeniu stała tam fisharmonia, na której w czasie nabożeństw grał ksiądz rektor. Często prosiłem go o pozwolenie ćwiczenia na tym instrumencie, bo swój akordeonik musiałem zostawić w domu. Zgadzał się i sam dawał mi lekcje gry. Po pewnym czasie zacząłem grać na fisharmonii podczas niektórych nabożeństw. Nie przychodziło mi to łatwo: w czasie śpiewu koledzy „spadali z tonu”, co zmuszało mnie do częstej zmiany tonacji i do jeszcze bardziej intensywnego treningu. Powoli zacząłem sobie i z tym radzić. Byłem ważny i to sprawiało mi dużą satysfakcję. W tym czasie polubiłem muzykę i śpiew gregoriański. Wydawać by się mogło, że to właśnie jest wymarzony dla mnie zawód. Właśnie, zawód może byłby dobry i intratny, tylko powołania jakoś u siebie w dalszym ciągu nie zaobserwowałem. W czasie grupowych spacerów i różnego rodzaju wycieczek mijałem tyle ładnych dziewczyn, tyle atrakcji było za murami... Ciągnęło mnie tam z nieprzemożoną siłą. Nie zdawałem sobie wówczas jednak sprawy z tego, co się tak naprawdę działo za murami. Żyliśmy odizolowani od trosk dnia codziennego, od polityki, od przemian dokonujących się w kraju, tych dobrych i tych złych. Materialnie nie brakowało nam niczego. Dużą pomocą były paczki UNRRA. Były w nich artykuły żywnościowe, odżywki, leki. Ferie i część wakacji spędzaliśmy w swoich domach, u rodziców. Naszym obowiązkiem było „zameldowanie się” u miejscowego księdza proboszcza i aktywne uczestnictwo w życiu parafii, co czyniłem. Często bywałem na nastawni, gdzie pracował mój ojciec. Jak większość dzieci kolejarzy zanosiłem mu obiady. Lubiłem siedzieć na nastawni, obserwować ruch pociągów, przestawiać zwrotnice, otwierać semafory.
W domu radzono sobie. Jego położenie na skraju miasta stwarzało idealne wprost warunki do posiadania inwentarza żywego, a przydomowy ogródek dostarczał owoców i warzyw. Wymagało to oczywiście dużo pracy, ale tej nikt w domu się nie bał. Mama zapytała mnie kiedyś, czy w tej sytuacji, gdy rzadko używam akordeonu, wyrażę zgodę na jego ewentualną sprzedaż. Chcieli kupić krowę. Zgodziłem się. Akordeon został sprzedany, rodzina miała zawsze świeże mleko...
W seminarium bardzo dobrze działała drużyna harcerska. Kultywowano w niej stare tradycje baden-powellowskiego skautingu. Należałem oczywiście do niej i ja, pełniłem nawet jakieś funkcje. Do dzisiejszego dnia pamiętam moje przyrzeczenie harcerskie: całą drużyną pojechaliśmy w 1946 roku do Szczecina i tam na gruzach Zamku Książąt Pomorskich złożyliśmy przyrzeczenie harcerskie, a na mundurkach naszych pojawiły się krzyże harcerskie. Niezapomniane chwile: noc, na dziedzińcu zamkowym płonące ognisko, wokół gruzy i my ślubujący przestrzeganie prawa harcerskiego i cnót, do których ono obligowało. Prawo harcerskie i krzyż harcerski stały się dla mnie swego rodzaju świętością.
Warta przy ołtarzu w czasie procesji na Boże Ciało. Rok 1946
Nasza drużyna nosiła imię Zawiszy Czarnego. Organizowała obozy harcerskie, brała udział w „biegach patrolowych”, marszach na 10 kilometrów, w defiladach i innych masowych imprezach organizowanych w Gorzowie. Wystawialiśmy również harcerskie warty przy ołtarzach w czasie procesji z okazji Bożego Ciała.
Defilada w Gorzowie z okazji inauguracji Tygodnia Ziem Zachodnich. Kwiecień 1948
Organizowane były „biegi harcerskie” na poszczególne stopnie: na młodzika, wywiadowcę, ćwika, harcerza orlego, wyznaczano zadania, wykonanie których upoważniało do noszenia na rękawach mundurka oznak sprawności harcerskich. Wiele trudu i poświęcenia wymagało zdobycie poszczególnych stopni. Mnie udało się dojść do ćwika i nosić krzyż harcerski z nabitą nań złotą lilijką. Biegu na harcerza orlego już nie ukończyłem.
Stanisław Wyremba
Warszawa, 19 czerwca 2005 r.