Z ziemi polskiej do ... polskiej.
VI. Prezent imieninowy.
Wojna miała się ku końcowi. Po wypędzeniu Niemców za Odrę w połowie kwietnia 1945 roku ojciec kolejny raz „załatwił” wagon towarowy i ruszyliśmy na Zachód. Nie pamiętam, gdzie ojciec „skombinował” (wtedy prawie wszystko należało kombinować) 20-litrowy baniak spirytusu, który wieźliśmy ze sobą jak skarb. Miało to być zabezpieczenie rodziny na dalszą drogę w nieznane. Ostatecznym celem tej wędrówki miała być Wielkopolska, gdyż rodzice moi, jak wspominałem już wcześniej, pochodzili z tych stron i zamierzali resztę życia spędzić w rodzinnych stronach.. Było już ciepło. Przejeżdżaliśmy przez Warszawę. Wtedy po raz pierwszy widziałem naszą stolicę. Jakże była zniszczona. Siedziałem na dachu wagonu towarowego i obserwowałem zrujnowane miasto. Przez most na Wiśle jechaliśmy wolniutko. Wydawało się, że drewniany most kołysze się i niedługo się zawali. Bałem się. Któż mógł wtedy przypuszczać, że za 6 lat miasto to będzie moją nową małą ojczyzną?
Po 2-3 dniach dotarliśmy do Poznania. Staliśmy na bocznicy na jednej z poznańskich stacji przeładunkowych. Ojciec załatwiał pracę w Dyrekcji Okręgowej Kolei Państwowych. Wszystko ułożyło się po jego myśli. Następnego dnia rano mieliśmy opuścić wagon i prze-nieść się do niewielkiego mieszkanka opuszczonego przez Niemców w którejś z dzielnic Po-znania. Zasnęliśmy zadowoleni, po raz ostatni, jak nam się wydawało, w bydlęcym wagonie, ciesząc się na rychłą normalizację naszego życia. Już prawie świtało, gdy obudził nas stukot kół. Jechaliśmy. Gdy pociąg zatrzymał się, bo maszynista brał wodę z hydrantu na stacji, podnieśliśmy alarm i odczepiono nas. Okazało się, że zostaliśmy omyłkowo doczepieni do składu wojskowego jadącego na Berlin. Dopiero teraz zorientowaliśmy się, że minęliśmy już przedwojenną granicę Polski. Stacja nazywała się Schwiebus-Świebodzin. Na stacji prawie wyłącznie obsługa sowiecka, komendant stacji oficer sowiecki. Wyładowaliśmy się. Potrzebni są kolejarze-Polacy. Stacja nieduża, w sam raz dla mężczyzny w średnim wieku. Mieszkań i domków jednorodzinnych ile dusza zapragnie. Tak zdecydował los. Decyzja nasza jest błyskawiczna: tu zostajemy, tu będzie teraz nasza mała ojczyzna. Nie leży wprawdzie nad Wartą, ale teraz tu będziemy pełnić swoją życiową wartę.
Ojciec jako kolejarz, natychmiast został zatrudniony w charakterze nastawniczego na stacji. Wskazano mu mieszkanie w domu przy ulicy Angerstraße (dziś ulica 3 Maja). Całkowicie umeblowane. Za sąsiadów mieliśmy żołnierzy sowieckich. Niezbyt się nam tam podobało i po 2-3 dniach przenieśliśmy się do ładnego domu z wieżyczkami jak w zamku przy Kutschlauer Straße, (dziś ul. Łużycka).
Ogromna willa, całkowicie pusta, przerażająco pusta, zimna, obca. Mieszkaliśmy tam chyba też ze dwa-trzy dni, poszukaliśmy czegoś bardziej przytulnego i przenieśliśmy się na ul. Kościuszki. Wreszcie było tak, jak nie było nigdy przedtem: każdy miał swój pokój a mama piękną spiżarnię W piwnicy resztki ocalałych przetworów w wekach, brykiety węgla brunatnego, porąbane i poukładane drewienka do podpałki i przydomowy ogródek warzywny, czekający na ręce chętne do jego uprawy. Poczuliśmy, że wreszcie to jest to, co nam się należało po tylu latach wojennej niewoli i tułaczki.
Miejscowych Niemców nie widzieliśmy wtedy żadnych. Tylko Rosjanie i garstka Polaków. Widocznie wszyscy Niemcy zdołali się ewakuować lub woleli nie pokazywać się. Zostali jedynie starzy i chorzy, którzy nie zdecydowali się na ewakuację lub nie chcieli opuścić dorobku całego swego życia. Bali się nadciągającego frontu i niepewności swego losu. Nie wiem, czy wiedzieli już wtedy o zbrodniach popełnionych przez ich rodaków na narodzie polskim i innych narodach Europy. Woleli uciec wraz z wycofującym się wermachtem. Dopiero później, gdy stało się jasne, że tereny te nigdy już niemieckie nie będą, reszta dawnych niemieckich mieszkańców Świebodzina pakowała swoje ruchome mienie na miniaturowe wózki drabiniaste i udawała się za Odrę. Pamiętam ich twarze: przygnębione niepewnością jutra, zrozpaczone po utracie dorobku całego życia. Ten sam dramat, który przeżywały wcześniej miliony ofiar ich ukochanego fuerera. Sprawiedliwości historycznej stało się zadość. Nie było mi ich wtedy żal.
Obok nas stacjonował na czasowych kwaterach niewielki oddział Wojska Polskiego. Dawało to nam poczucie bezpieczeństwa. Tu 8 maja (a może 9 maja?) obudziła mnie strzelanina. Zerwaliśmy się przerażeni. Koniec wojny! Każdy, kto miał z czego, puszczał serie w powietrze. Zresztą wszyscy strzelali, wszyscy cieszyli się, wszyscy byli szczęśliwi. Mieliśmy do tego prawo. Nie byłbym chłopakiem, gdybym i ja z tego nie skorzystał. Pobiegłem do żołnierzy i przymilnie poprosiłem o możliwość oddania kilku serii. Postrzelałem sobie razem z nimi. Nie jadłem tego dnia, nie piłem, syciłem się pokojem i euforią, która mu towarzyszyła. Piękny prezent imieninowy sprawił mi los. Piękniejszego chyba trudno sobie wyobrazić.
Stanisław Wyremba
Warszawa, 3 czerwca 2005 r.