Dzień za Dniem
Wydanie 19 [182] z dnia 11 maja 2005
Helena Sowa przeszła przez obszar wojennej Polski do Berlina
Długi marsz wspomnień
Helena Sowa pochodzi z Dubna na Wołyniu, z dawnych Kresów Wschodnich. Jako młoda dziewczyna pracowała w fabryce konserw. Choć jej rodzina miała zapewniony byt, ona sama była świadkiem ludzkiej biedy. Także po wkroczeniu na te tereny wojsk radzieckich pomagała innym wynosząc konserwy z zakładu, mimo ryzyka wywózki na Syberię.
Dobrze pamięta dzień 17 września 1939 roku. - Miałam niespełna 20 lat. Wtedy zaczęły się nasze problemy - wspomina pani Helena. - Nastały nowe porządki, a na dodatek swoją aktywność zaczęli przejawiać Ukraińcy.
- To był czas, kiedy nie liczyło się życie ludzkie. Widziałam Polaków okrutnie pomordowanych przez ukraińskie bandy. My na szczęście mieszkaliśmy w mieście, ale nawet tam trzeba było się organizować - mówi Helena Sowa. - Pamiętam, że każdego wieczora kobiety musiały iść na piętro, a uzbrojeni mężczyźni czuwali na dole. Nigdy nie zgodziłam się, by iść z innymi kobietami, wolałam zostać na dole z bratem. Pod moim łóżkiem w kuchni miałam nawet siekierę - śmieje się pani Helena.
Wśród pomordowanych znaleźli się także jej przyjaciele oraz przyjaźnie nastawieni Ukraińcy. Z czasem na tereny Kresów dotarły wojska niemieckie, maszerujące w stronę Moskwy. Helena Sowa mówi, że stare problemy zastąpiły nowe. - Niemcy nie zrobili nic, by ukrócić wybryki Ukraińców. Widocznie było im to na rękę.
W czasie wojny brat pani Heleny należał do podziemnej organizacji, stamtąd trafił do partyzantki. Do podziemia należała także młoda Helena. - Tylko po kryjomu, bo bałam się reakcji brata - uśmiecha się. Działania wojenne pozbawiły ją pracy w fabryce, ale jak mówi, pracować było trzeba, by nie trafić do obozu. - Dostałam propozycję zatrudnienia w straży pożarnej. Chyba dobrze mi szło, skoro byli ze mnie zadowoleni - opowiada. - Mieliśmy wóz, a na nim wielką, starą spróchniałą beczkę. Zanim dojechaliśmy do pożaru, wody w niej już dawno nie było - śmieje się pani Helena.
Nie wszystko kojarzy się jednak z dobrymi wspomnieniami. W 1943 roku front zaczął przesuwać się ku zachodowi, a za wycofującymi się Niemcami powtórnie nadeszły wojska radzieckie. - Ponownie mieliśmy nadzieję, że ukrócone zostaną czyny Ukraińców, ale nie. Jako strażak wielokrotnie byłam świadkiem, gdy nocą płonęły całe wioski. Słychać było krzyki uwięzionych w domach ludzi i rzężenie zwierząt, a my nie mieliśmy rozkazu, by wyjechać na pomoc - kręci głową Helena Sowa.
Nadszedł rok 1944. - Nie jest prawdą, że zmobilizowano nas wszystkich do wojska. Jedynie podczas badań pytano się, czy nie chcemy wstąpić na ochotnika. Do armii polskiej szukano młodzieży z trzech roczników 1919 - 1921, ale z tymi, co się zgłosili nie wiedziano z początku co zrobić. Trzy tygodnie przebywaliśmy w Równem, gdzie mieliśmy pracować. Jednak twardo powiedzieliśmy"nie". Chcieliśmy przecież trafić do armii, a nie wyrywać buraki - uśmiecha się. - Kiedy do Żytomierza przyszło wojsko polskie, zawieziono nas tam i rozdzielono do poszczególnych kompanii. Ja trafiłam do dziesiątego pułku. Wpierw przebywałam w kwatermistrzostwie, następnie zostałam pielęgniarką. Było nas wtedy pięć dziewczyn. Trzy pochodziły z mojego rodzinnego miasta, dwie z okolicznych wiosek - wspomina dalej pani Helena.
Dodaje, że kobietom niełatwo było w wojsku. Nie były traktowane inaczej niż szeregowi żołnierze. Wtedy nauczono ją też strzelać, przeszła wszystkie żołnierskie obowiązki, łącznie z musztrą. Nie były też jeszcze umundurowane. - Kiedy służyłam w kompanii sanitarnej, przyniesiono ciężko rannego mężczyznę, który dosłownie był podziurawiony kulami. Polecono mi wyprać jego pokrwawioną koszulę. Myśleli, że się złamię, zasłabnę. A ja ją nie tylko wyprałam i wysuszyłam, ale zaszyłam wszystkie dziury wydarte przez naboje. Ten mężczyzna cudem przeżył. Spotkałam go po wojnie w Lublinie, jednak poniesione obrażenia spowodowały, że mocno chorował - dodaje ze smutkiem.
Przyznaje, że podczas drogi doświadczyła samotności i, choć była w towarzystwie koleżanek, zdarzały się smutne momenty. - Tak było przed Świętami Bożego Narodzenia 1944 roku. Obozowaliśmy wtedy na warszawskim Grochowie. Mimo, że miałyśmy jedzenie i mogłyśmy wyprawić sobie naprawdę przyzwoitą Wigilię, to było nam nijako. Sama nie wiem, dlaczego nagle zaczęłyśmy głośno śpiewać. Pamiętam, że było to"Sto lat" i ta przyśpiewka zwróciła uwagę jednego z żołnierzy. Gdy wszedł, od razu spojrzał pod stół. Myślał chyba, że my jesteśmy już nieźle pijane - śmieje się pani Helena.
Szlak, jaki pokonała Helena Sowa wraz z koleżankami i setkami żołnierzy był długi, męczący i niebezpieczny. - By było bezpieczniej, maszerowaliśmy głównie nocą. Raz wjechaliśmy na teren opuszczonej posiadłości, by założyć tam punkt pomocy. Nie wiedzieliśmy, że w stodole byli Niemcy, którzy ukryli się tam przed Rosjanami. Wywiązała się gwałtowna strzelanina. W samą porę ukryłam się w rowie. Musieliśmy się wycofać - opowiada H. Sowa.
W drodze do Berlina przeszła przez Chełm Lubelski, Lublin, Warszawę, Rzepin i wiele innych pomniejszych polskich miejscowości. Pamięta przeprawę przez most pontonowy na Odrze koło Słubic. - Już na terenie Niemiec, koło Bernau zabłądziliśmy i musieliśmy poczekać aż nas znajdą, ale do Berlina doszliśmy - przyznaje pani Helena. - Choć byłam tylko na jego przedmieściach, widziałam wielkie zniszczenia. Niemcy byli przegrani - stwierdza. Dopiero wtedy był to dla niej koniec wojny i marszu. Mogła wrócić do domu. - To nie było takie proste, jak się wydaje. Wykorzystałam wtedy darmowy miesięczny bilet, przysługujący mi na odnalezienie rodziny. Dzięki niemu odnalazłam siostrę.
Po ustaniu działań wojennych Helena Sowa była w drodze do Nidzicy, w której mieszkała jej siostra. Na jednej ze stacji przed Gdańskiem zobaczyła siostrę swego przyszłego męża, który już wtedy mieszkał w Zbąszynku. Szybko nawiązał się kontakt listowny między nimi i tym samym w roku 1946 pani Helena przyjechała do Zbąszynka. - I tak przez te wszystkie lata wrosłam w to środowisko - mówi.
Czy wie co stało się z jej koleżankami z kompanii? - Nie, nie wiem nawet czy jeszcze żyją. Kiedyś próbowałam dowiedzieć się o ich losie, ale nic nie wskórałam, a teraz jest już po prostu za późno.
Za swój wkład podczas wojny pani Helena otrzymała ordery, odznaczenia oraz podziękowania. Wśród nich jest m. in."Polonia Restituta", brązowy order"Viritutti Militari" oraz odznaczenie za udział w walce o Berlin. Helena Sowa ma stopień podporucznika.
- Nie żałuję tamtych lat - zaznacza. - Mimo, że na ten okres przypadały najpiękniejsze lata mojej młodości, które przepadły, to nauczyłam się życia. Choć podczas wojny straciłam cztery bliskie mi osoby, wybaczyłam winowajcom, ale zapomnieć tego nie mogę. To nie takie proste - mówi kończąc opowieść.
Przemysław Zwiernik